Było już o
okręcie wielostronnie zasłużonym, umacniającym etos i umacnianym przez etos. To może pogadajmy teraz dla odmiany o legendarnym okręcie umacniającym silne przekonanie, że na wojnie obowiązuje SNAFU (oryginalnie "Status Nominal: All Fucked Up"), okazyjnie FUBAR ("Fouled/Fucked Up Beyond All Recognition"), czasem z elementami komedii, oczywiście - przy wydatnym udziale ludzi, ergo załogi.
Mowa o wzmiankowanym w poprzednim
marynistycznym śmieszkowaniu niszczycielu
USS William D. Porter DD-579.
Niszczyciel typu Fletcher (udany model, wyjątkowo masowo tłuczony dla US Navy w czasie II wojny, bodaj 175 sztuk) nie wyróżniał się niczym specjalnym, zwodowany pod koniec 1942, wszedł do służby około połowy 1943. Wyposażenie, próby odbiorcze, ćwiczenia, m.in. ze współdziałania z lotniskowcem i flotą atlantycką, przeszedł bez większych niespodzianek. Chociaż niektórzy twierdzą w świetle późniejszych wydarzeń, że musiało to być szkolenie klasy znanej z filmów serii "Akademia policyjna".
Pierwszą bojową misją
Portera, pieszczotliwie zwanego
Willie Dee, był konwój w listopadzie 1943 z pancernikiem
USS Iowa (wtedy potężną nówką nieśmiganą, jakieś pół roku w służbie). A przy tym była to misja specjalna - na
Iowa płynął na konferencje aliantów w Casablance i Teheranie sam prezydent Franklin D. Roosevelt, plus szereg oficjeli, np. C-in-C US Navy, czyli szef całej amerykańskiej floty, admirał King.
Wszystko zaczęło się już przy wychodzeniu z bazy Norfolk na formowanie konwoju -
Porter z roztargnienia zapomniał oddać cumę (inne wersje - wybrać kotwicę) a mimo to zaczął wychodzić spomiędzy innych okrętów. Przeciągnął ciężką linę cumowniczą przez relingi, łodzie i osprzęt zacumowanego obok innego niszczyciela, robiąc znaczne szkody. Z nerwów załoga nieco się zmieszała, no bo co za debiut, a tu jeszcze przed spotkaniem prezydenta. Ale kapitan Wilfred Walter spoko rzucił "Dooobra. Dogadamy się później!", poklepał znacząco zegarek i pognał niszczyciel na spotkanie z
Iowa, zostawiając bałagan do posprzątania kolegom. W końcu na wojnie bywają straty, co nie. A po takim zesranym debiucie, może już być tylko lepiej. Jasne...
Następnej doby sformowano konwój specjalny (pancernik i 4 niszczyciele) i zespół ruszył w ryzykowną podróż przez Atlantyk, nadziewany Ubootami jak porządny sernik rodzynkami. Ochrona przeciwpodwodna, czyli zygzakowanie, cisza i oczy w koło głowy, była priorytetem i głównym zadaniem eskorty, jak też m.in. trenowano wcześniej wielokrotnie operacje zwalczania okrętów podwodnych i użycie bomb głębinowych. Może dlatego zaraz na początku podróży 13 listopada jedna bomba głębinowa niechcący SPADŁA z torów
Portera za rufę - tak normalnie, to by se utonęła i tyle, po cichu by się jej zużycie rozpisało przy pierwszej okazji, ale okazało się, że jakiś mistrzu na
USS William D. Failure zapomniał zabezpieczyć po jakichś ćwiczeniach bomby głębinowe, i bomba nie tylko spadła, ale też pierdolnęła jak powinna. Na całe szczęście w nieszczęściu była ustawiona na jakąś normalną głębokość, bo jakby miała dodatkowo coś pokićkane w zapalniku i wybuchła płytko, to jeszcze urwałaby niszczycielowi rufę.
Tak czy owak wkoło, w całym konwoju, zaczęło się kolosalne zamieszanie. No bo wszyscy usłyszeli wybuch, szczególniej na hydrofonach, wszyscy dostali kociokwiku, zaczęli dodawać gazu i robić uniki, łącznie z pancernikiem; wyglądać wroga, i czy ktoś został trafiony torpedą, i masakra, bo pewnie Niemcy dowiedzieli się, że płynie prezydent i się zaczaili. Kiedy bałagan osiągnął poziom definiowany przez słowo "pandemonium",
Porter zameldował, że to nie Niemcy, to my!
Litościwie incydentu nie wpisano w dzienniki okrętowe, ani
Portera, ani
Iowa...
Za to wpisano kolejny incydent - nagła fala CHGW skąd przybyła, zalała
Portera: zerwało tratwy ratunkowe, zmyło jednego marynarza (biedak przepadł bez wieści), oraz zalało kotłownię nr.3; niszczyciel stracił prędkość i odpadł z szyku, zanim nie odpalono na maksa kotłowni nr.4. Komodor konwoju w duchu "ależ co tu się odpi..." zażądał cogodzinnych raportów o Problemach Portera, sam admirał King (tak na co dzień - nie tylko ówczesny głównodowodzący US Navy ale człowiek wiecznie wkur... i przerażający nawet bez jakichś problematycznych niszczycieli i prezydenckich konwojów) zagadał osobiście do kapitana Waltera, żeby
Willie Dee zebrał się do kupy i zaczął zachowywać się poważnie. Kapitan Walter obiecał poprawić postawę załogi i okrętu. Czy dotrzymał? Notka się tu wcale nie kończy, więc...
Następnego dnia, na prośbę prezydenta, zrobiono mini-manewry, demonstrujące nowoczesną obronę przeciwlotniczą pancernika
Iowa. Wypuszczono balony, do których postrzelała artyleria plot pancernika, eskorta i
Porter też. Po czym eskorta i
Porter też, wykonali symulowany atak torpedowy na
Iowa.
Czaicie w tym momencie pewne ciekawe możliwości fabularne, prawda?
"Pierwsza ognia!" - puff sprężonego powietrza - "Druga ognia!" - puff sprężonego powietrza - "Trzecia ognia!" - SPLAASZSZSZ i torpeda poszła, zamiast zrobić puff. Poszła bardzo równo i celnie w pancernik
Iowa.
Na
Porterze zapanował niejaki chaos. Bo wiecie, torpeda poszła w
Iowa z prezydentem, ale wiecie, jest absolutny nakaz ciszy radiowej, no bo Ubooty wszędzie a tam
Iowa z prezydentem! Na mostku niszczyciela zrobiło się piekło, oficer odpowiedzialny za dziennik nie nadążał notować sprzecznych rozkazów.
Porter zaczął nadawać do
Iowa lampą, że strzelił torpedę, ale w pierwszym komunikacie podał przeciwny kierunek, bo komuś w emocjach coś niecoś się popier... w kodowaniu. Po czym zasygnalizował, że wycofuje się z szyku, bo sygnalistom już zupełnie się popieprzyło. Po czym
Porter w desperacji złamał ciszę radiową i odpowiednimi słowami kodowymi nakazał
Iowa wykonać unik przeciwtorpedowy.
Iowa najpierw wykonała coś w deseń "że k... co?", czyli potwierdziła kto zacz łamie ciszę i wysyła takie nagłe komunikaty, ale gdy okazało się, że to
Porter, natychmiast ogłoszono alarm przeciwtorpedowy, dano "całą naprzód" i zrobiono unik, a nawet podobno wycelowano średnią artylerię w
Portera, tak na wszelki wypadek, bo może to nie wymach ale zamach (na co wg legendy
Willie Dee odpowiedział "NIE STRZELAJCIE JESTEŚMY REPUBLIKANAMI"). A prezydent Roosevelt kazał obstawie wyturlać swój wózek inwalidzki na pokład, bo chciał zobaczyć całą akcję - dzięki sprawnemu unikowi torpeda wybuchła ponad 2km za
Iowa w kilwaterze, nie robiąc żadnych szkód.
A przynajmniej bezpośrednio, bo pośrednio, to admirał King natychmiast odesłał niszczyciel na Bermudy, gdzie powitał
Portera regiment Marines, gotowych zwalczać zdradzieckich zamachowców z Navy -
cała załoga została obłożona aresztem (bodaj pierwszy i jedyny taki przypadek w historii US Navy), przeprowadzono błyskawiczne dochodzenie i sąd prawie-doraźny. Marynarz torpedowy, który omyłkowo nie rozbroił trzeciej torpedy i próbował to ukryć, dostał wyrok 14 lat ciężkich robót (później znacznie zmniejszony na wniosek prezydenta, który miał tę pięciominutową akcję za zwykły wypadek), ale reszcie załogi generalnie się upiekło, nawet kapitanowi.
No może nie do końca, bo po zakończeniu dochodzenia, "w nagrodę" i żeby nie narobili więcej szkód, wysłano
Portera w rejony, gdzie ilość prezydentów dla potencjalnych zamachów wynosiła zero, czyli na Alaskę i Aleuty.
Rok dosyć pieskiej służby na północy, acz nawet z jakimiś akcjami bojowymi aż po Kuryle, został zakończony charakterystycznym akcentem, kiedy na redzie pijany marynarz myślał, że se puknie działo 127mm "na sucho", ale okazało się, że działo było załadowane i wystrzeliło. A nawet trafiło. W ogródek. W ogródek frontowy. W ogródek frontowy przed domem szefa bazy morskiej. Podczas przyjęcia w ogródku za domem. Na szczęście był to pocisk ćwiczebny 127mm, no ale...
Jakby to powiedzieć, reputacja
Portera była zawsze dosyć niska, ale wtedy zrobiła się ujemna, a być może nawet urojona. Okręt stał się w zasadzie okrętem karnym.
Ale że była wojna, skierowano go niebawem na Pacyfik, gdzie walczył całkiem normalnie w kampanii na Filipinach, aczkolwiek witany przeważnie "NIE STRZELAJCIE JESTEŚMY REPUBLIKANAMI" i podobnymi śmieszkami. Jednak zaraz na początku bitwy o Okinawę wszyscy w okolicy przestali się śmiać, kiedy
Willie Dee w szale przeciwlotniczym nieco sperforował działkami 20mm i 40mm niszczyciel
USS Luce DD-522. Poproszono go żeby przestał, a nawet zajął pozycję gdzieś dalej na perymetrze; dalej od swoich, szczególniej prezydentów, a bliżej kamikaze itp. gości.
Porter dawał radę, zestrzelił pięć czy sześć samolotów wroga, ze trzy własne (podobno), robił dozór radarowy i naprowadzanie, i nie atakował żadnego prezydenta. Niestety, 10 czerwca 1945 do bogatego albumu unikalnych fakapów niszczyciela
Porter doszedł kolejny - przestarzały nurkowiec Aichi "Val" w roli kamikaze zaskoczył
Portera, który jednak wykonał zgrabny unik, "Val" rozbił się o wodę niedaleko okrętu. Ale kiedy wszyscy już sobie przybili piąteczki, że tak ładnie uniknęli trafienia, okazało się, że wyładowany materiałem wybuchowym "Val" nie rozpadł się, tylko jakimś FUBAR-fuksem wślizgnął się dokładnie POD niszczyciel, po czym wybuchł.
Portera literalnie nieco wyrwało z wody, po czym spadł z powrotem, prawie łamiąc kadłub i demolując rurociągi i instalacje, rozszczelniając się w wielu miejscach, zaczęło się kilka pożarów. Po trzech godzinach walki o utrzymanie okrętu na powierzchni (pomagało kilka okrętów, w tym bezpośrednio dwa desantowce, które widać na zdjęciu. BTW Jeden z tych maluchów oberwał kamikaze centralnie następnego dnia, za akcję ratunkową dowódca zasłużenie dostał Medal of Honor; dygresyjnie i oczywiście bez związku - dowódca ten nazywał się
Dick Miles McCool Jr....), wydano rozkaz opuszczenia okrętu; 12 minut później niesława US Navy przewróciła się i poszła na dno. Ewakuacja była bardzo porządna, i w całej tej akcji i zatonięciu nikt na
Porterze nie zginął.
Skądinąd przez to, że
USS William D. Porter, pomimo wielokrotnego FUBAR, przez lata miał za motto raczej: "Nasze motto: nie umrą!" (genialny cytat
z genialnej komedii), niż normalne "Za błędy na morzu i na wojnie płaci się zdrowiem i życiem, hurtowo", jego historyjka wydaje się bardziej komedią, niż tragedią. Co najwyżej była to tragedia omyłek i zbiegów okoliczności.