Istnieje taki zabawnie mały i prozaiczny kawałek Rzeczywistości, który regularnie powoduje, że mi się, jak to mówią, skóra na dupie marszczy z wrażenia i w przewidywaniu kłopotów. Nie to, że na maksa hej czy najbardziej na świecie, ale jednak.
Otóż jest to ten moment, kiedy kochana żona mówi "Mamy za małą lodówkę". Żebyśmy się rozumieli - przeważnie ma rację, i czasem miewaliśmy za małe lodówki. I żona jest naprawdę kochana. Ale jest też fanką olbrzymich lodówek.
W obecnym mieszkaniu męczyliśmy się przez 4 lata z gówniakiem zabudowanym pod blat. Niby dla dwu osób tak mała lodówka z symbolicznym zamrażalnikiem wystarczała, ale przy tygodniowych zakupach była jednak a) za mała b) jej pakowanie i używanie przypominało tetris 4 wymiarowy (bo nie tylko "jak to zmieścić", ale też "w jakiej kolejności będzie się zużywać").
Żona pożądała większej lodówki, ale przekonywaliśmy się nawzajem, że szkoda kasy, że szkoda na wynajętej miejscówce inwestować, że nie ma miejsca, że wiemy jak to się skończy, bo zawsze kończyło się "zabawnie"...
W końcu złamaliśmy się koło świąt Bożego Narodzenia, żeby "coś większego" nabyć, nawet może w używce, bo w tym naszym nędznym mieszkadle lśniąca nówka nam na plaster i są ważniejsze wydatki. Jakoś się wszystko opóźniło aż końca lutego bodajże, w końcu przejrzeliśmy jakieś lodówki i zamówiliśmy największą jaka była w secondhandzie - używkę Boscha wyższą ode mnie... 180cm, w podstawie skromne 60x60cm. Dostawa nieco opóźniła się przez atak zimy, ale w końcu bydlak przybył. I jak się spodziewano, utknął nieco.
Bo dla przypomnienia
mieszkamy w byłym kościele, przerobionym przez landlorda na mieszkania "na chama" i po taniości. Którego to kościoła neogotyckie (serio serio) ostrołukowe odrzwia zostały przycięte piłą do betonu i niedbale pomalowane, żeby pasowały do wizji "korytarz szerszy niż 65cm jest marnotrawstwem przestrzeni".
O czym bardzo boleśnie przekonałem się na samym początku, kiedy "pustym kursem" vanem z PL przywiozłem sobie trzyosobową sofę na stałej dębowej ramie - rama nie przeszła przez skośny korytarzyk wejściowy z gotyckim ostrołukiem ani poziomo, ani pionowo, ani w dowolny inny sposób. Musiałem, zmęczony po jeździe z PL,
wymontować okno (bo przez otwarte też nie przechodziła) i wrzucić samemu wielką ramę do środka, zdecydowanie na wieki wieków amen.
Podobnie lodówka wysoka 180cm, szczególniej na rolkach - weszła w korytarzyk na styk na szerokość, ale na wysokość zaraz usiłowała zakleszczyć się podstępnie, o resztki "gotyckiego" łuku. Nie pozwoliliśmy jej na to, wywaliliśmy ją z rolek czyli obniżyliśmy o 2-3cm, ale dalej nie przeszła. Złapałem za młotek i skułem nieco łuku. Dalej próbowała się zakleszczyć. No to pojechaliśmy z nią skośnie, nadludzkim wysiłkiem. A dalej było już z górki, i oto mamy wielką groźną niemiecką lodówkę, bardzo pożyteczną.
(A fenomenalne magnesy na lodówkę mamy z zeszłotygodniowej wycieczki do centrum kultury (i jej okolic) "Lighthouse" w Glasgow. Tak normalnie kupilibyśmy tylko jakąś repro japońszczyzny czy Ch. R. Macintosha, ale skoro jest "nowa" lodówka...)
Ale to było niedawno, oczywiście, nie jest to początek mojego urazu do wielkich lodówek. Właściwy początek mojej paranoi, po małych przymiarkach w pierwszym domu, wynajmowanych mieszkaniach, itp. to było kiedy żona zachciała wielkiej dwudrzwiowej lodówki w stylu amerykańskim, w poprzednim domu.
Wyhaczyliśmy wzg. tanie Daewoo, w słusznym kalibrze bodaj 100x60cm, acz chyba nieco niższą od obecnej 180cm. Z samym zakupem była kupa bieganiny i zmarnowanego popołudnia, bo przecenialiśmy ją dwa razy, z już nieco przecenionej (raz normalnie, a drugi za rysę na boku, której nie było widać przed pakowaniem). Potem było zabawnie, kiedy chłopaki z rampy sklepu krzywili się, że przecież nie wejdzie do SUVa i czemu nie zamówimy z dostawą jak biali ludzie, ale po chwili musieli zbierać szczęki z placu, kiedy bydlę wjechało poziomo do
Forda Explorera, i nawet udało się zamknąć klapę.
Dowieźliśmy ją do domu, wypakowaliśmy ją lajtowo przez garaż no i zaczęło się. Jeśli komuś chce się dalej czytać, poleca się włączyć muzyczkę z kultowej dobranocki "Sąsiedzi".
Na wstępie okazało się, że nie przejdzie przez drzwi do garażu i kuchnię w okolice wnęki w której miała stanąć, gdyż zapomniałem, że na środku kuchni to nie stół, tylko wyspa z kuchnią elektryczną. Na szczęście nie murowana, tylko b. solidna konstrukcja z płyty itp. - przyszło odłączyć elektrykę i wkopać wyspę nieco głębiej do domu. Lodówka - bydlę z trudem wjechała do kuchni i zaciągnęliśmy ją do przewidzianej wnęki.
Okazało się, że może i zmierzyłem wnękę i "się mieści", ale nie ma takiej opcji, żeby przeszła "równolegle", przez "ościeżnicę" do wnęki, bo gdy budowałem dom, rozsądnie dałem na krawędzi wnęki wzmacniający słupek-pilaster przy poprzecznej ścianie, więc jest minimalnie za wąsko i przeoczyłem to.
Spoko, wstawimy ją bokiem czy nieco pod kątem, i obróci się ją we wnęce. Tu podstawy geometrii zachichotały diabolicznie w tle, i zaraz się naocznie przekonałem, że przekątna prostokąta jest przeważnie znacznie dłuższa od jego długiego boku. Co się tłumaczy - nie ma takiej opcji, żeby to duże zwierzę obrócić we wnęce.
A pies ją trącał, wstawmy ją bokiem na stałe. Oj, nie ma takiej opcji, gdyż lodówka plus jej otwarte drzwi blokują jakikolwiek dostęp normalnego człowieka, musi stanąć we wnęce frontem do kuchni.
A cholera z nią, złapałem za piłę i siekierę, wyrąbałem słupek przyścienny w trymiga. Okej, wnęka zrobiła się równa, dało się lodówkę po prostu wepchnąć na miejsce. Tada i fanfary.
Po chwili okazało się, że może i stoi i się mieści, ale drzwi otwierają się tylko na 90 stopni, w pierwszej chwili - tylko niezbyt wygodnie, ale zaraz okazało się, że mamy fakap - żeby wyjąć z zamrażarki wielką maszynę do lodu, do czyszczenia itp. drzwi muszą się otworzyć na max, jakieś 130 stopni. Co się nie uda.
Gdzieś w tym momencie, już piekielnie zmęczeni po pół wieczoru walki, minęliśmy wkurw i histerię, i zrobiło się nam bardzo wszystko jedno.
Co nawet było niegłupie, bo po chwili odpoczynku wyczaiłem, że może i nie da się lodówy obrócić we wnęce, ale da się ją nieco przekręcić, wtedy drzwi zamrażarki otworzą się na tyle szerzej, że piekielna machina lodowa wyjedzie z trudem do czyszczenia, którego nie robi się przecież co dzień. Sukces! lodówa może zostać, tak jak stoi.
No to w końcu włączmy ją i posprzątajmy kuchnię. Gdzie jest gniazdko? Tak, zgadliście, za lodówką.
Okej, nie ma takiej opcji, żeby to bydlę wyrwać łatwo z wnęki, więc witajcie w XIXw, wykorzystajmy małe dzieci do jakichś pożytecznych prac fizycznych. Ergo mniejsza córka siup na wielką lodówkę i "tam za lodówką po lewej jest gniazdko, powinnaś łatwo dosięgnąć, po prostu wetknij skarbie tę wtyczkę, tylko jej nie upu..." - PLANK, odpowiedziała wtyczka spadająca za lodówkę.
Przyszło ściągnąć córkę z lodówki, a lodówkę z wnęki na środek kuchni, żeby dostać się do kabla i wtyczki. Po czym przyszło wszystko powtórzyć od początku, ale tym razem skuteczniej, bo trening czyni miszcza.
Obiecałem sobie solennie nigdy więcej tamtej lodówki nie ruszać. Dlatego kiedy coś tam
po latach zaszwankowało z agregatem czy elektryką, zdemontowałem ścianę za lodówką, żeby mieć dostęp, przy okazji do gniazdka też (i stąd mamy w korytarzu wejściowym do domu elegancką zasłonę, zamiast gipsopłyty).
I dlatego nawet nie próbowaliśmy jej sprzedać po przeprowadzce do UK, ktoś kiedyś kupi ją razem z domem, "w gratisie", mam nadzieję, że będzie zadowolony.
A ja kiedy słyszę "mamy za małą lodówkę", to się boję.