... czyli podróż na wschód przygotowałem wiosną, czyli jak co pół roku mniej więcej, z przyczyn typowych, bywamy w PL. Bo rodzina, dzieci, PITy, samochody, dom, i zylion innych drobiazgów.
Stąd deżawu, a raczej - powtarzający się migrenowy ból głowy.
Na początek najwięcej zabawy
dostarczył szrotwagen, jakże typowo. Gdyż po przejechaniu ok. 10kkm w pół roku, w tym kawałka Szkocji, potem praktycznie stał całą zimę, w kąciku pod chmurką, co starym maszynom jakoś nie służy; więc kiedy przed wyjazdem zaczęliśmy go serio używać, okazał się niezbyt zdatny i wystawił długą i sękatą listę usterek, przeważnie związanych z elektryką i szczelnością tego i owego. Po przekonaniu przekaźnika pompy paliwa, że pompa jednak ma czasem pompować, machnięciu ręką na ogólne zgłupienie tempomatu, wymianie uszczelki miski olejowej automatu (BTW robienie tego na glebie dostarcza wiele radości i pozwala utrwalać cnoty cierpliwości i zen) i jego regulacji, machnięciu ręką na inny drobny "losowy" wyciek z automatu (za to efektownie, na wydech...), sprawdzeniu, że to koło w zasadzie nieważne, bo schodzi tylko 1bar/2tyg i na deser naprawieniu "po druciarsku" alternatora, który odmówił ze starości ładowania, wyglądało to nieco lepiej.
Ale wtedy zesrał się czujnik prędkości, prędkościomierz opadł w dół jak temperatura moich uczuć wobec UFO (wózek ma tę ksywkę z dawnych lat) - i nie idzie oczywiście o brak prędkościomierza czy tripkomputera, kogo to obchodzi; a tempomat sypnął się wcześniej - ważniejsze, że Scorpio jest tak nowoczesne, że ma już 4 bieg i lock-up automatu sterowane przez komputer i bez wskazania prędkości po prostu ich nie ma. Oczywiście, z drugiej strony jest tak miło proste i zabytkowe, że serce automatu to 3 biegowa skrzynia z lat '80 która w ogóle elektryki do jazdy nie potrzebuje... Ale jeżdżenie na obrotach o 500-1000 wyższych autostradowo nie wróżyło sukcesu w rodzaju "przejedzie 2000km ciurkiem bez rozwalenia czegoś kolejnego" tudzież kosztuje ładny dodatek w paliwie. Stąd zrobiłem w 15min. kolejny druciarski patent pt. "ręczny włącznik 4+lock w kabinie", jednak nastawienie do UFO miałem już w rodzaju "jeszcze słowo, a celem podróży będzie pierwszy z brzegu szrot w Słubicach" - a jedyne co powstrzymywało przed "gdzie jest najbliższy szrot w Stirling" to góra papierologii i upierdliwości przy załatwianiu złomowania szrota za granicą i wyrejestrowania potem go w PL.
Stąd jednak pojechaliśmy, najpierw lajtem do Newcastle, prom do Amsterdamu jak zwykle (tyle, że cena niezwykła - na święta doliczają sobie jakieś 40% nawet przy zabukowaniu z 2 miesięcznym wyprzedzeniem...). Udało się nam przynajmniej z pogodą, bo wichura i sztormowa pogoda skończyła się ze dwa dni przed podróżą, i dopłyneliśmy całkiem gładko.
Z Amsterdamu pociągnęliśmy do PL, w zasadzie dojechaliśmy bez problemu (no, poza akcją "mam wątpliwości co do miarki, doleję nieco oleju do automatu" na co automat ochoczo wypluł nadmiar oleju przez delikatnie nieszczelną ośkę kick-down, na wydech oczywiście), około 13h bez napinek i nawet nie bardzo się zmęczyłem. A w poniedziałek skoczyliśmy do rodzinnego Białegostoku i nawet z powrotem.
I nagle okazuje się, że gdyby zadbać o te parę usterek, zamiast je tylko "zdrutować", tudzież opcjonalnie ogarnąć rzeczy po prostu zużyte (np. półosie huczące od jakiegoś czasu), można by tym bydlęciem jeszcze pojeździć.
A ponieważ w PL nadal będziemy musieli bywać, nawet jeśli w końcu zaczniemy sprzedaż domu serio i pokończymy niektóre inne sprawy, stąd w realiach podmiejsko-leśnych samochód bardzo przydatnym byłby - wygodny i wypasiony szrotwagen kosztuje zaledwie parę stów ubezpieczenia i utrzymania rocznie, kiedy mikrosamochodzik golec z wypożyczalni kosztuje ok. tysiaka za tydzień. Co może nie jest jakoś bardzo tragiczne, ale...
Stąd zdaje się, że trzeba UFO zrobić przegląd, a jakoś sprzedać/zniknąć w końcu
zalegające w garażu Fiero...
Tak czy owak, mamy do ogarnięcia przez następny tydzień zylion rzeczy w domu, zagrodzie i w PL, a wracamy samolotem.