Jak powiedział kiedyś Aniou, znowu będę troszeczkę trenował okrucieństwo na miastowych. Bo miasto obsysa. Wioska ssie pałę na maxa. Góry są do dupy. Woda nie do życia. Nawet pole, łąka, no... Las, las rządzi i panuje.
Bo gdzie indziej można wysiadając z samochodu, pod własną chałupą, potknąć się o coś takiego?
Nie jestem grzybiarz, po lesie nie łażę, nie znam się i jestem ślepaty, a zresztą po okolicznych lasach za grzybami wędrują tylko obcy i nieobyci; miejscowi są obyci, i wiedzą, że prędzej trafi się brylant w ściółce niż grzybek - Babcia Sąsiadka patroluje las trzy razy na dzień, a wzrok ma jeszcze tęgi, więc nie przepuści żadnemu kapelutkowi. Ale pod samą chałupę nam nie podchodzi, stąd się uchował grzybcio; zresztą nieźle zamaskowany, ale zrobiłem krok w jego stronę, żeby obejrzeć wysyp muchomorków, i nagle jak się nie zdziwię. I zrobiło mi się miło i satysfakcja sroga, że tak fajnie mieszkamy. Bo imaginujcie sobie, on się prawie zmieścił
w tym kadrze, oczywiście nie da się go wypatrzyć, ale macie pojęcie.
I tyle - możecie się już z nim pożegnać, bo miał pecha i ktosie go zeżarły. Mniam. I nie, nie liczcie na to, że to szatan czy inny goryczak i że waszego ulubionego blogera szlag trafi; nikt tu nie potrzebuje nowej wątroby - nie ma opcji, żeby 350g prawdziwka komukolwiek zaszkodziło.
Dobranoc.