(notka i komentarze są automatycznym importem z Bloxa, w razie rażących błędów proszę o info na boniWYTNIJ@clouds-forge.eu)Malutkie wyjaśnienie dla niezorientowanych - może nie wyglądam, ale od dawna jestem wyznawcą Kościoła św. Stanisława od Lądownika Księżycowego. Znaczy, Stanisław Lem wielkim pisarzem był i kropka. Był też wielkim fanatykiem motoryzacji, ale to akurat mi powiewa(ło), bo z natury jestem (anty/post)strukturalistą, i to, czy autor ścigał się ze świateł, czy bijał żonę, czy umarł młodo i bogato, czy staro i biednie, fundamentalnie mnie nie interesuje. Jednak coś tam przebijało się do mnie z wieści o maniactwie samochodowym Lema, a to w postaci aukcji jego słynnego Mercedesa, a to w jakichś innych wspominkach, i na podobnej zasadzie teraz - sam bym się nie schylił nad tematem, ale kolega Janek podpuścił i podesłał materiały (z wydanych listów Lem Mrożek), więc tera będę snuł i motał refleksje na tematy luźno związane.
Tytułem wstępu - Lem-domator miał różne samochody, od P70 czyli pre-Trabanta, przez Wartburga, fiaty, po Mercedesa S z 1981, zdobywał je i używał w PRLu i demoludach. Mrożek "zaliczył" w PRLu zdaje się tylko P70 i niewiele więcej, bo potem dużo podróżował, w końcu emigrował. Obaj wypisali w listach trochę o samochodach, o ich utrzymaniu, o podejściu do nich, ale więcej "konkretów" jest od Lema.
Pierwsza myśl, która narzuca się komuś jak ja, #po40, kto jednak PRL trochę pamięta, po lekturze wynurzeń motoryzacyjnych obu panów lyteratów, to niestety "a to ci elitarne sukinkoty". Bo tak po prostu jest - to są lekko wkurzające epistoły elyty PRLu, tudzież auto-moto w wydaniu śmietanki towarzyskiej, kupującej nówki samochody swojego czasu i miejsca. Co oczywiście w pewnym sensie zabawne, a w innym smutne; i czego zapewne nie wyczuje ktoś zupełnie młody, powiedzmy #po20, bo na pierwszy rzut oka te opisy siermiężnych produktów DDR, czy perypetii z ustrojem, z drogami, czy z mechaniką itd., wydają się prawdziwą drogą przez mękę i czarną dziurą w dupie PRLu. A tak przecież nie było - to był cud miód i orzeszki, względem milionów, które o P70 czy innym fiacie mogły se co najwyżej pomarzyć przed snem. Podobnie zresztą jak o paszporcie, wycieczce do Jugosławii, czy towarach za waluty (np. częściach samochodowych), itd itd.
Żeby młodemu pokoleniu lepiej wytłumaczyć co to znaczy Wartburg Lema w PRL gdzieś około 1960 połaziłem tu i tam w sieci, policzyłem se na palcach różne statystyki i inne takie głupoty, i wyszło mi coś takiego - wyjdźcie na zatłoczoną ulicę Krakowa czy Warszawy, przyjrzyjcie się pojazdom, i wyobraźcie sobie, że nagle znikają wszystkie, poza hondami (albo nissanami, albo peugeotami). Trochę pusto by się zrobiło, nie? I wyobraźcie sobie, że z waszych znajomych z samochodem zostają tylko właściciele hond - hm, zbiorkom zaraz wróciłby do łask, prawda?
Więc kiedy czyta się te listy bez sentymentu "na PRL" czy na starą moto, a pamiętając, że w Wawie było wtedy 14 samochodów (ale nie nowych!) na 1000 mieszkańców, to człowiek cieszy się, że PRL umarł i nie żyje, ale jednocześnie wzbiera zgaga, że elyty zawsze se znajdą komfort i symbole statusu, i że przecież ktoś ma tego Veyrona bodaj we Wrocławiu, i pewnie jeździ z nim do serwisu w Niemczech, i czym to niby się różni od Lema i jego mercedesa S klasse w Krakowie 1983r. I pewnie se właściciele bentleyów w PL dorzewniają jak Lem z Mrożkiem, że części drogie i trzeba ściągać i czekać, itd itd. Bo zmieniły się tylko "waluty" za które kupuje się to, co ma 1 czy 2 osoby na 1000, ale nie zmieniła się natura lucka i okoliczności przyrody.
A co się zmieniło? To druga oczywista refleksja z tej lektury - samochody poprawiły się materiałowo i technicznie. Zawsze powtarzam, że generał publiczny zupełnie nie docenia, jak bardzo poprawiły się (tu przez 50 lat, ale można i przez 30 rozważać) materiały, po prostu stale, stopy, plastiki, gumy itp. podstawowe materiały z których budujemy technikę powszechnego użytku, w tym samochody. Podobnie poprawiły się techniki projektowe, i nawet nie idzie o ich skomputeryzowanie, ale po prostu o doświadczenie i dostępną bazę wiedzy technicznej. Trzecim elementem jest dostępny park maszynowy dla produkcji masówki, jego dokładność i powtarzalność, przy nadal "rozsądnej" cenie produktu. Stąd, ze zbiegu tych trzech elementów, do lamusa odeszły docierania samochodów, czy trwałość podzespołów mechanicznych rzędu tysięcy kilometrów przebiegu, czy smarowanie tego i owego co kilkaset kilometrów, itp. Co czyni miły postęp, i z czego należy się ogólnie cieszyć.
Ale w szczególe, trzecia refleksja nasuwająca się z lektury - przez 50 lat nie zmieniło się, przy masówce, szczególnie tej skomplikowanej i "nowoczesnej", poczucie obcowania z tandetą. Tak jak Mrożek i Lem narzekają na samochodowe tandetę i buble, szczególnie w kontekście fiata, tak można było narzekać i 30 lat temu, i 10, i obecnie. Bo co innego postęp techniczny z akapitu poprzedniego, a co innego "rozjeżdżanie się" jakości masówki, z oczekiwaniami z jednej, i z możliwościami rzemiosła i techniki z drugiej strony. Zawsze oczekujemy nieco więcej, omamieni reklamą albo plotką, niż dostarcza producent, który przecież i tak se gardło podrzyna, no i zawsze gdzieś tam jest bentley czy inny bugatti, wyznaczający skraj możliwości technicznych, i przy okazji prawdziwą cenę rzemiosła w XX czy XXIw. Stąd permanentna frustracja, szczególnie właścicieli nówek nieśmiganych, ale też większości konsumentów masówki, ciągle niezaspokojonych, a przy tym niepewnych, czy "właściwie" wydali krwawicę, na te samochody czy inne gadżety.
Ale o wiecznym trójkącie "marketing"-wolność wyboru-frustracje konsumenta, to może innym razem dokładniej.
Podsumowując lekturę wyimków z listów Lema i Mrożka - ich język fajny, "złote myśli" się trafiają (np. myśli Mrożka dlaczego rozbił p70 są ponadczasowe, i nieźle pasują do "Boni i dwucyfrowa liczba stłuczek"), refleksje moje jak wyżej, sentyment dla PRLu i różnych "problemów" lyteratów z 1960 mam przyzerowy, diabeł antystrukturalizmu szepce mi "i po ch... ci wiedza z takich listów". Więc chyba jednak nie chcę tej książki pod choinkę...