W środę Baron nawiedził Kowala.
- Kowalu, gdy byłem na krótkim wywczasie, doszły mię słuchy, że klienci na Wysoczyźnie się sierdzą. Prawda li to?
- A zali wżdy, cny Baronie. Problemy ich żadne, sami to wiedzą, ale żech im tego oczywiście nie pisał w listach, których kopie dostałeś. Zaprawdę, należy im poprawić ferszlus, żeby klikacz właściwe interfejsum zaworu poddawał karbowemu, ale to drobiazg i ni ma pośpiechu; tym bardziej, że zdalny dostęp do ich
computerium nadal w powijakach...
- Owszem, Kowalu, ale to Ważny Klient, i nie bez powodu miał wątpliwości, czy warto z nami wchodzić w umowy, gdyż dzieli nas pół królestwa... więc może okażemy łaskę, i pojedziemy im to poprawić? Ileż to może zająć tak zacnemu Kowalowi jak ty?
- Godzinę, i to jeśli pójdzie źle. Ale czy dobrze słyszę? Bo chyba "okażemy łaskę i ja pojadę" przez pół królestwa?
- No tak, no tak, Kowalu. A przy okazji, w Porcie nad Dee jest drobna fucha u innego klienta, która zaległą jest, więc może przy okazji i po drodze?...
- Baronie, Port nad Dee od Doliny Spey dzieli prawie pół królestwa, i bynajmniej nie jest to te same pół, które dzieli nas od Wysoczyzny... więc jaki cudem to po drodze?
- Och, Kowalu, chyba się rozumiemy? To jak, ustalisz sobie to wszystko na piątek? Mogę ci dać zamkową karocę, niech tam.
- Nie, Baronie, dzieki, ale wolę swój zaprzęg poszóstny; tak jest dla wszystkich bezpieczniej. Rozumiem, że Baron wszelkie koszta pokrywa?
- A jużci.
I na tym stanęło. Tak naprawdę Kowal wzbraniał się przed wypadem na Wysoczyznę i do Portu nad Dee pro forma i niedbale, gdyż lubił takie wycieczki, a też - jasne było, ze przejedzie się razem z Kowalową, no i odwiedzą córkę, która w Porcie nad Dee mieszka i nauki pobiera
Co prawda, ustalenie szczegółów okazało się nieco trudne, gdyż szaleństwo zaległych wywczasów ogarnęło nie tylko Zamek Barona, ale też klientów i spustoszyło wszędzie obsadę niczym pomór (na początku tygodnia w Zamku rezydował tylko Kowal i pomocnik, zamiast 7 osobowej załogi...) - trzeba było dobijać się do zastępców zastępców, ale jak już się do nich gońcy dostali, poszło z płatka. Zarówno Czarna Różyczka z Doliny Spey jak i rycerz McKenzie z Portu Dee potwierdzili, że piątek jest wspaniałym dniem na grzebanie w
computeriach.
Stąd, w piątek z rana, Kowal zapakował się z żoną w zaprzęg poszóstny, i ruszył zwykłą trasą na północ. Było mniej więcej jak zwykle, tyle że niezwykle - gdyż pogoda była taka, jaką zwą mistyczną.
Z rana chmury wielowarstwowe przekładały się z górami królestwa w takie przekładańce, jakie normalnie widuje się tylko na kiczowatych obrazkach i czasem w górach. Bywało ciemno, jasno, mżawka, słońce, góry nad chmurami, chmury poniżej drogi i wszystkie te cudowności przelatywały obok w tempie cwału stu siedemdziesięciu koni. A jedyne, co nieco przeszkadzało to wozy-zawalidrogi, których kowalowa karoca nie mogła gładko wyprzedzać, na miejscami wąskiej drodze. Za to demon zaklęty w pudełku z muzyczką dobierał ją wyjątkowo słusznie i zbawiennie - w każdą dolinę wjeżdżali przy innym kawałku Enyi, Clannadu, Marie...
Po dotarciu do Doliny w ślicznym słońcu, Kowal przywitał się grzecznie z p.o. kasztelana, czyli Czarną Różyczką, jak też załogą Zamku Glen Spey, po czym ruszył do roboty, poprawiać ferszlusy i trajbować interfejsa, co zajęło mu jakieś pół godziny. W tym czasie Kowalowa ruszyła na przechadzkę po Rothes, w sobie tylko wiadomych celach i kierunkach.
Czyżbym zapomniał wspomnieć, że Kowalowa była z powołania i zamiłowania Wiedźmą? Bo Kowalową bywała, Bibliotekarzem też (i żadnych głupich dowcipów o "uuk!"), ale Wiedźmą była od zawsze, stąd preferowała wycieczki w miejsca mhroczne i ponhure.
Oczywiście, wszelkie plotki o wstających z grobu obywatelach Rothes nie mogą być w żaden sposób powiązane z przechadzką Wiedźmy, pardon, Kowalowej. To już prędzej pić im się zachciało i umarlacy nie znieśli tak pięknego widoku na gorzelnię - jak się nieboszczyków kładzie w takim sąsiedztwie, to i Wiedźma niepotrzebna, żeby wstali... A co do tej zaprzeszłej historii sprzed dwu tygodni, to wszystko bujda, panie, i bajędy pijaków łażących po nocy. I w ogóle to przecie grzech mieć taką ruinę zamku, i żeby nie straszyło... i zważcie, że Wiedźma za darmo duchy wypuści, z czego turystyka się ożywi i gorzelnie taksę wniosą - czarnoksiężnik to by jeszcze policzył słono za to, co Wiedźma gratis z dobroci czarnego serduszka uczyni.
Po zebraniu się do kupy wedle kościoła miejscowego, koło południa wycieczka ruszyła do Portu nad Dee. Pogoda robiła się coraz gorsza, aż do ulewnej i wietrznej na Morzem. Duża woda okazała się całkiem duża (jak celnie zauważyła Kowalowa, jakoś nie było widać drugiego brzegu) i grzywacze też były niemałe, nawet przy samym falochronie i esplanadzie miały z 8 stóp. Po spotkaniu ze zmokniętą jak kura córą, kobity poszły do gospody, a Kowal do roboty u klienta, z którym na oczy się nie widział - co gorsza, którego
computerium też jeszcze na oczy nie widział. Ale, że szło o prostą instalację dodatkowego pierścienia runicznego, której się rycerzowi McKenzie nie chciało samemu robić ("bo przysłali nam 4 pierścienie, ja się nie znam, a w ogóle nie za to wam płacę"), poszło w miarę gładko. Z dokładnością do pewnego ryzyka związanego z możliwością wyłączenia niechcący computerium w tak zwane pizdu, co niechybnie rozsierdziłoby klienta, gdyż nie mógłby sprawnie cennego oleum w beczki ładować. Drugi problem to konieczność porąbanych aktywacji instalowanych pierścieni, zdalnie, w gildii Schneider-Modicon, ale coż poradzić, gildia jest gildia. Wprawa Kowala w lawirowaniu po
computeriach sterujących i aktywacjach głupich run znacznie pomogła, więc wszystko wypadło nieźle i przynajmniej wyglądało profesjonalnie.
Po czym Kowal odnalazł Kowalową i Kowalównę w oberży Królewskiej, gdzie sam też się posilił mało-wiele. Zaraz też razem ruszyli na niewielkie zakupy na bazarze ASDA zwanym. A potem córkę pożegnali, i wczesnym wieczorem ruszyli na południe, tym razem drogą wedle Morza. Które po wschodniej stronie, pięknie wyglądało, szczególniej w okolicach Kamieniska (obecnie Niebiańskim Kamieniem zwanego, przez języków pomieszanie) i które było tak wymalowane światłem zachodzącego słońca, razem z chmurami, że po prostu impresjonizm. A po zachodniej stronie, skraj Czarnych Gór był piękny jak zwykle, ale to jak układały się chmury wielowarstwowo dalej, nad właściwymi masywami Gór i jakie to wszystko miało kolory, to pióro me nie opisze. Na świadectwo powiem tyle - jeśli miejscowi stają na poboczu drogi, żeby photographium poczynić, wiedzcie, że to co widzicie, niezwykłe jest.
Jak zresztą całe królestwo Alby, które jest niezwykłe i mistyczne. A objeżdżane cwałem, z ukochaną - jeszcze bardziej.