Dzisiaj nie będzie moich nieudolnych rozczulań nad etosem floty wojennej czy epickimi bitwami ludzi i ich okrętów. Będzie horror i piekło, którego normalni ludzie w czasach pokoju w ogóle nie znają; ci którzy się interesują "testami niszczącymi" ludzi i umysły, pojąć mogą z najwyższym trudem. A ci, którzy przeżyli wojny itp. wolą nie pamiętać, acz zapomnieć nie mogą. Zostaliście ostrzeżeni.
Spróbuję pokazać, pod pretekstem cyklu marynistycznego, co jest moim zdaniem najdoskonalszym modelem piekła, dalekim od pier... słodziutkich aforyzmów o braku miłości czy Boga czy innych zmyśleń romantycznych poetów i złotoustych kaznodziejów. Czy płonących fantastycznych zmyśleń psycholi opętanych religią, jak świat długi i szeroki. Ba, "lepszym" nawet niż okropieństwa podłych więzień, obozów zagłady itp. piekieł. Moim zdaniem najdoskonalszym przybliżeniem piekła przez wielkie P jest kiedy
pyszni i prawie-wszechmocni zostają w
odpowiednim tempie i w
odpowiedniej beznadziei, odarci z pychy i własnego mitu nadczłowieka, przez inną, naoczną, bezwzględną,
nadludzką w skali, śmiertelną
przemoc.
Pancernik
Bismarck był w 1941 r. najpotężniejszym niemieckim okrętem i w ogóle najpotężniejszym pancernikiem jaki zbudowano w Europie. Duma nazistowskiej Kriegsmarine była bardzo "po niemiecku" solidna, nieźle zaprojektowana do walk na średnich dystansach, spodziewanych w starciach z Anglikami czy Francuzami na Morzu Północnym. Bardzo solidne długolufowe działa 380mm (~15"), bardzo dobra optyka, mechatronika, systemy elektryczne itp. Najwyższej klasy materiały i technologie dostępne w latach '30 XXw. Niezłe opancerzenie, przynajmniej jw. w sensie materiałów i technologii. Solidna maszynownia o poważnej mocy 150tys. koni, dająca dużemu okrętowi o wyporności rzędu 45000t uczciwe 30 węzłów prędkości, czyli jak niszczycielowi czy krążownikowi poprzedniej epoki.
Ale też - względnie konserwatywny i toporny projekt, rodem z tradycji pierwszej wojny i zaraz po, mający parę dużych i sporo drobnych wad i usterek. Trzy śruby napędowe, na które Niemcy się upierali, i stąd ogólnie słaba rufa (bo środkowy wał napędowy i wielka śruba w osi), bardzo kiepski układ sterów, pomnożone przez zupełne omyłki w konstrukcji wzdłużnej na rufie (stąd rufy odpadały i gięły się po trafieniach w wielu niemieckich okrętach tej epoki; poprawiano je nieco przy przebudowach i w następnych jednostkach). Opancerzenie podwodne-przeciwtorpedowe "z poprzedniej nieskutecznej epoki". W ogóle szczegóły opancerzenia z błędami szkolnymi, jak niewzmocnione otwory i krawędzie, spiętrzenia naprężeń w niektórych częściach.
Nowe technologie też okazały się nieco zbyt nowe - spawanie super-niemieckich stali super-pancernych super-elektrodami okazało się nieco ponad siły niemieckiego przemysłu. I nie pomagało poganianie stoczni i firm przez chciwe korporacje z jednej i nazistów z drugiej, żeby zbrojenia toczyły się zgodnie z harmonogramami wyjętymi z czapy chorego hitlerowca.
Elektryka i elektronika też była nowoczesna, ale jakoś tak "ambiwalentnie", bo okazało się "jak zwykle", że nowatorskie rozwiązania w prawdziwym życiu nie są takie całkiem super jak solidne wynalazki np. Royal Navy. Na początku wojny rozwiązania Kriegsmarine np. w temacie radarów były "na papierze" porównywalne z Royal Navy, tyle, że rozwiązania RN raczej działały i były umiejętnie używane, a Kriegsmarine raczej nie i nie.
Bismarck był w 1940/41 roku obsadzony głównie przez marynarzy i podoficerów z pokolenia, które dorosło pod nazizmem i w narracji wstawania Niemiec z kolan po hańbie I wojny i Weimaru. Zaciągali się ochotniczo, w późnych latach '30; szkolono ich i indoktrynowano w butnej pysze nadludzi, którzy mają w najsłuszniejszej sprawie "bronić" Niemiec przed imperialistycznymi Anglikami czy zaborczymi Francuzami i walczyć o "godność" Narodu, posługując się najlepszym sprzętem wyprodukowanym przez bezapelacyjnie najwspanialszy niemiecki przemysł.
Starsi oficerowie byli nieco z poprzedniej epoki, rzecz jasna, ale wielu z nich, jak przecież większość Niemców, bardzo chciało uwierzyć i uwierzyło Hitlerowi i jego maszynie propagandowej. Bo kto nie chce być najdoskonalszym i najdoskonalej wolnym nadczłowiekiem, no proszę was. Ale
pycha piekielna, hybris, to zawsze "grzech pierwszy i największy".
Początek wojny zaczął (jak we wstępie - we
właściwym tempie) nieco temperować butę Niemców, szczególniej oficerów dowodzących i mających pojęcie "jak jest". Nie sposób było nie widzieć, że równorzędna walka nawodna z Royal Navy, liczebniejszą i napędzaną przez 400 lat praxis i etosu i doświadczony przemysł, jest w praktyce niemożliwa. Że rajdy okrętów nawodnych to bezsens, nawet jeśli czasem taktycznie coś osiągają (a propagandowo, to hoho, wojnę zaraz wygramy). Że w ogóle ciężkie okręty nawodne robią się przeżytkami, w obliczu podwodniaków i samolotów.
Stąd może i ogólnie załoga i społeczeństwo było zachwycone poważaniem i wizytą Hitlera i Keitela 5 maja 1941, wizytujących
Bismarcka przed wyruszeniem na Atlantyk, w przeddzień Operacji Rheinübung, ale niekoniecznie byli zachwyceni doświadczeni "pierwszowojenni" dowódcy i oficerowie. Kapitan Lindemann chyba jeszcze miał sporo zapału (bardzo doświadczony artylerzysta morski, który pierwszy raz w ogóle dowodził jakimkolwiek okrętem, więc rzecz jasna był oczarowany i zakochany w pancerniku), ale o admirale Lutjensie, prawdziwie niemieckim profi-sztywniaku, wiadomo, że powiedział przyjacielowi, że nie spodziewa się wrócić z tej misji. Zdaje się, przemawiało przez niego doświadczenie atlantyckiego rajdu (Operacji Berlin), który przeprowadził nieco wcześniej na pancernikach
Scharnhorst i
Gneisenau, i to nawet ze względnymi sukcesami...
Operacja przebicia się na Atlantyk udała się nieźle, po drodze 24 maja zmielono dumę Royal Navy, razem z krążownikiem liniowym
Hood (było o tym w notce
"Sceny rycerskie"). Ale atmosfera i morale podniosło się tylko na chwilę, w euforii po taktycznym zwycięstwie, bo każdy rozumiał, że teraz RN rzuci na nich literalnie wszystko. Uszkodzenia niby powierzchowne, zadane przez debiutantów z
Prince of Wales, okazały się poważniejsze niż myślano. No i nie sposób było oderwać się od angielskiego i amerykańskiego (BTW "neutralnego" jeszcze wtedy...) nadzoru i pościgu.
Atmosfera wśród wysokich oficerów i na mostku była raczej ciężka, już pomijając niepewną przyszłość i paranoję pola walki (samoloty, krążowniki, radary wszędzie) i zmęczenie, Lutjens i Lindemann różnili się w najróżniejszych kwestiach (dobić
Prince of Wales czy nie; zawracać do Bergen, czy przeć do Francji, itd) - jak się zdaje admirał Lutjens, z właściwą sobie sztywną logiką i ślepym posłuszeństwem rozkazom, przeforsowywał swoje zdanie dość bezceremonialnie, co nie poprawiało zaufania czy morale w ścisłym sztabie.
Nie będę opisywał szczegółów słynnego pościgu i próby ucieczki do Francji, ale mniej więcej wtedy zaczął się dla Niemców czyściec. Przebłyski taktycznego geniuszu, jak skryte odesłanie krążownika
Prinz Eugen czy chwilowe oderwanie się od nadzoru radarowego, czy słuszna duma z wytrzymałości okrętu po przyjęciu na klatę pierwszej torpedy z samolotów lotniskowca
Victorious nie miały większego znaczenia, wobec nieuchronnej świadomości, że z pysznej dumy Kriegsmarine stają się właśnie zaszczutą zwierzyną, i nic nie mogą na to poradzić. Że drużyny awaryjne walczą z dziurą na dziobie, z przeciekami na burcie, że prędkość spada, a gdzieś tam na pełnej k... pędzą w ich stronę góry, ba, całe łańcuchy górskie angielskiej pancernej stali, najeżone ciężkimi lufami i pełne samolotów; obsadzone przez zawodowców, dyszących żądzą morderczej zemsty za
Hooda.
Po kolejnym minimalnie udanym ataku samolotów torpedowych z lotniskowca
Ark Royal błyskawicznie otwarły się przed Niemcami wrota piekieł mniejszych. Jedna celna torpeda, przyjęta na burtę, nie pogorszyła znacząco stanu okrętu, ale druga, pomnożona przez wszelkie błędy projektu "doskonałej niemieckiej maszyny", nieco złożyła rufę pancernika, uszkodziła oba stery, dolała wody do przeciekającego po poprzednich uszkodzeniach wnętrza. Cały okręt zawibrował przy tym trafieniu jak wielka płaska sprężyna uderzona w jeden koniec; popękały miejscami łączenia blach, pokładów, nadbudówek, i nowoczesne spawy nawet w odległych rejonach.
Sytuacja z poważnej,
systematycznie robiła się
beznadziejna. Drużyny awaryjne nadludzkim wysiłkiem usiłowały dostać się do zalanych sterów, mniej więcej naprawiły prawy, nie dały rady odblokować zaciętego i mocno przestawionego lewego. Dowódcy spierali się o rozwiązania, Lutjens nie zezwolił na próbę odcięcia steru materiałami wybuchowymi, w obawie o wały śrub i że kolejna utrata prędkości to śmierć. Ale zaraz wieczorem 26 maja zameldował, że okręt jest niesterowny, czyli, że już pozamiatane. Zdaje się, rozpadł się jako dowódca i już nie ogarniał trzeźwo sytuacji.
Nocą okręt szedł po wzburzonym morzu chaotycznie i niewielką prędkością; nie dało się nawet prowadzić napraw, bo zaatakowała eskadra niszczycieli (m.in.
ORP Piorun). Nie trafiły żadną torpedą, ale noc upłynęła głównie na walce i zamieszaniu, artyleria główna i średnia nie miała wytchnienia.
Rano marynarze wyczerpani ciągłymi starciami i szarpaniną przez ostatnie dni i noce, zostali uraczeni przemową dowódcy o walce do ostatniego naboju i chwalebnej śmierci, inspirowaną zapewne podobnymi bzdurami słanymi załodze przez Hitlera. Po tym przyspieszonym kursie kamikaze, morale załogi padło na glebę. Etos i profesjonalizm dowódców, dobrze wiedzących, że szczęki angielskiego buldoga właśnie się na nich zaciskają, też poszedł się walić. Lutjens podobno bełkotał i wypatrywał Luftwaffe, Lindemann dostał ataku nihilizmu, kazał zastopować maszyny. A kiedy szef maszynowni, nadal funkcjonujący profesjonalnie, z obawy o wały i turbiny zatrzymane "na gorąco", zadzwonił na mostek z sugestią, żeby może dać "małą naprzód", dostał odpowiedź kapitana
"A róbcie co chcecie!" - więc dali "małą naprzód".
Ale znaczna część wymęczonej załogi nadal jakoś funkcjonowała, obsadzono stanowiska, artylerię główną i średnią zgodnie z procedurami, szykowano się do
beznadziejnego starcia.
Znajdźmy sobie przewodnika po kręgach piekielnych - niech będzie nim młody marynarz-mechanik Josef Statz. Był to jego pierwszy rejs bojowy, przydzielono go do przedniej centrali kontroli uszkodzeń i drużyny awaryjnej. Josef chłonął wiedzę i opowieści od starszych, doświadczonych kolegów, jak Ericha Seiferta, który przeżył już zatopienie krążownika
Karlsruhe w kampanii norweskiej. Erich chętnie pouczał "młodych", że najważniejsze, to wbić się porządne ciężkie ubranie; bo wyskakiwanie, jak on w norweskim fiordzie, do lodowatej wody w koszulce i gaciach, to głupi pomysł. I żeby mieć po kieszeniach osobiste drobiazgi i całą kasę, bo przy opuszczaniu okrętu nie ma czasu na zbieranie bibelotów czy wizyty w szafce. Ogólnie, pozował na 22 letniego wilka morskiego i trzymał marynarski fason.
Do czasu.
Około 08:00 27 maja admirał Tovey zacisnął pancerną garść, mającą zmiażdżyć Niemców. Jego pancerniki
King George V (starszy bliźniak poharatanego
Prince of Wales, 10 dział 356mm/14") i
Rodney (9 dział 406mm/16") zajęły pozycję z jednej strony, ciężkie krążowniki
Norfolk i
Dorsetshire (w sumie 16 dalekonośnych dział 203mm/8") z drugiej. W odwodzie pozostawał krążownik liniowy
Renown (6 dział 381mm/15") i lotniskowiec. W koło uwijało się 9 niszczycieli.
Poziom desperacji i
beznadziei na morzu, w pojedynkach artyleryjskich, nieźle mierzy się różnicą wagomiaru walczących stron. Pełna salwa
Bismarcka, z 8 dział 380mm, ważyła 7 ton, przy 2-4 celach. Anglicy mogli odpowiedzieć 20 tonami w jeden cel. To jest różnica kosmiczna i overkill. A przy tym Niemcy praktycznie nie manewrowali, byli tarczą strzelniczą. Okej, taką która odpowiada ogniem, i nawet szybko "znajduje" zasięg do
Rodneya, ale nikogo nie trafia skutecznie, zanim nie zostaje zmieciona.
Bo admirał Tovey śpieszył się z braku paliwa i z obawy przed Luftwaffe, śpieszył się tak, że aż można rozważać pewne błędy jego dowodzenia; nie bawił się w subtelne taktyki, tylko użył całej dostępnej "brute force" i po prostu stopniowo skracał dystans, obruszając na Niemców lawinę przeciwpancernej stali. W czasie bitwy strona angielska wystrzeliła 2876 pocisków, z tego nieco ponad 700 artylerii głównej 14" i 16". Większość z paru kilometrów, czyli z przyłożenia. Można przyjąć, że około 300-400 pocisków trafiło
Bismarcka, bo nikt nie był w stanie tego dokładnie policzyć.
Myślicie, że potraficie sobie wyobrazić piekło okrętu trafianego przez półtorej godziny (
w odpowiednim tempie) 400 pociskami? Aha, gówno prawda. Ja też nie potrafię.
Właśnie dlatego potrzebujemy przewodnika. Marynarz Statz siedział głęboko pod pokładem, pod wieżą pancerną dowodzenia, w przedniej centrali alarmowej - kontroli uszkodzeń. Był zwarty i przygotowany na wszystko; tak jak pouczali koledzy, wbił się w skórzaną kurtkę i solidne ciuchy. Wiedział, że okręt okrutnie obrywa, że rwie się łączność, pomimo 40tys ton masy w koło czuło się trafienia ciężkimi pociskami. Po godzinie bitwy wiadomo było, że
Bismarck już jest trupem, tylko jeszcze cudem nie tonie, zaczęto ewakuację i zakładanie ładunków do samozatopienia - ludzie zaczęli wychodzić na pokłady, opuszczać maszynownie. Josefa zaskoczył stan jego kumpla i wilka morskiego, Ericha Seiferta, który dotarł do centrali w szoku, bez kurtki, nie był w stanie mówić, jedynie spazmatycznie dyszał. Statz, po ostatnich spiesznych pogaduszkach telefonicznych ze słynnym Baronem, który już nie miał czym dowodzić na rufie (słynnym, bo najstarszym rangą oficerem
Bismarcka który przeżył, i książki o tym pisał), wraz z Seifertem i jeszcze jednym marynarzem, Moritzem, zaczęli wspinać się wąskim pancernym szybem komunikacyjno - kablowym do wieży dowodzenia, przed nimi tą drogą wyszła grupka kolegów Statza z drużyny awaryjnej; drogę pod pokładami odcinały pożary i dym.
Kiedy trójka osiągnęła poziom wieży, zastali ruinę i trupy. Po godzinie ostrzału konstrukcję trzymały w całości tylko ciężkie pancerne ściany, mocno sperforowane tytanicznymi trafieniami. Wewnętrzny pokład, dzielący wieżę na dwa piętra, po prostu zniknął. Drzwi po lewej zostały wystrzelone razem z pancernym obramowaniem. Drzwi po prawej znikły, otwór zawalała sterta złomu i trupów. Światło wpadało przez dziury po pociskach, rozejścia się ścian i pokładów, wyrwane drzwi, przez dziurę w dachu, która była fundamentem zdmuchniętego wielotonowego dalmierza. W tym świetle Statz dojrzał ciała swoich czterech kolegów i dowódcy, którzy wyszli szybem chwilę przed nim. Spiętrzone rumowiska stali blokowały przejścia, w koło trwał ciągły huk trafień.
Kiedy usiłowali się rozejrzeć i znaleźć jakieś w miarę bezpieczne wyjście na pokład, wieża oberwała po raz kolejny kilkoma pociskami. Cała trójka została ranna, Statz dostał w bark, odłamek rozciął go na 20cm, ale kurtka "wytrzymała"; stracił przytomność od eksplozji. Seifert i Moritz, rozebrani do koszulek marynarskich, oberwali znacznie gorzej, szczególnie Mortiz, dostał w klatkę.
Statz po paru minutach przywołał do przytomność głos przyjaciela, porucznika Friedericha Cardinala, który zszedł na poziom wieży dowodzenia, ze swojego stanowiska na rozwalonym dalocelowniku i nawoływał do Statza
Trzymasz się, mały?. Trójka marynarzy zebrała się do kupy i w przerwie ostrzału usiłowała znaleźć wyjście ze zruinowanej wieży dowodzenia, taszcząc ciężko rannego czwartego, Moritza.
Wyszli w końcu na czole wieży, przez pęknięcie między ścianą a pokładem wystarczające, żeby się przecisnąć na otwarty pomost otaczający wieżę dowodzenia. Ułożyli bezpiecznie Moritza, zmarł po chwili. Około 9:50 angielskie okręty wznowiły ostrzał. Seifert dostał ataku paniki i w desperackiej próbie po prostu wyskoczył z pomostu, w płonące rumowisko parę pięter niżej, zginął na miejscu. Statz i Cardinal pozostali sami, nie licząc ciężko rannego wysokiego rangą oficera (rozpoznali go tylko po paskach na rękawach munduru), który przyglądał im się ale nie dał rady mówić, siedział jeszcze przytomny w kącie lewego pomostu. Usiłując znaleźć schronienie i drogę ucieczki, obeszli wieżę na prawą burtę, szukając zejścia niżej, za zdemolowanymi nadbudówkami - nie było po czym zejść, a przed nimi szalał pożar maszynowni i paliwa.
Zawrócili na pomost przed wieżą, mijając wyrwane prawe drzwi Statz znowu widział trupy kolegów, Cardinal musiał go powstrzymać przed wejściem w złomowisko, z powrotem do wieży. Ale musieli się gdzieś natychmiast ukryć, bo angielskie pancerniki i
Dorsetshire po zwrocie właśnie wznawiały ostrzał z obu stron
Bismarcka. Tyle, że nie mieli gdzie się schować, przed nawałą ognia i tak nie było ochrony, około 10:14 ukryli się za zniszczoną i mizerną osłoną pomostu. Zza wątłej barierki widzieli lecące "w nich" ogromne pociski. Trafienia 14" i 16" w nadbudówki i pokłady i w 350mm pancerz wieży rozpętały wkoło nich piekło, tonowe pociski przebijały się kilka-kilkanaście metrów od nich. W jednej chwili lewy pomost oberwał dwoma pociskami i zniknął po prostu, razem z rannym oficerem, którego poprzednio widzieli.
Statzowi puściły nerwy, w którymś momencie tego piekła po prostu wstał i krzyczał. Bo co innego można zrobić, kiedy usiłuje zetrzeć cię z powierzchni świata 16 calowa przeciwpancerna nieludzka niepowstrzymana przemoc? widzisz jak nadciąga, w ostatnich sekundach, nie można się schować, ani nie można jej uciec - a ty jeszcze chwilę żyjesz? Można się rozsądnie ukryć, jak porucznik Cardinal, ale równie dobrze można krzyczeć w przerażeniu stojąc wprost piekła, jak marynarz Statz. Nadlatującej zmechanizowanej ponaddźwiękowej zagładzie i tak nie robi to przecież różnicy.
Kiedy ostrzał zelżał i Statz doszedł nieco do siebie, przeszli z porucznikiem na lewą burtę, udało im się w końcu znaleźć zejście na pokład niżej, potem przeszli "po wierzchu" zablokowanej wieży artylerii średniej, łatwo ześlizgnęli się do morza między lufami dział 150mm tonącego
Bismarcka.
W lodowatej wodzie porucznik Friederich Cardinal wyjął służbowy pistolet i strzelił sobie w łeb.
Marynarz Statz parę minut wcześniej myślał, że nie może już doznać większego szoku, niż pod ostrzałem przez dwa pancerniki, ale jakże się mylił.
Po chwili podjął go z wody krążownik
Dorsetshire.
Josef Statz przeżył niewolę, zmarł bodaj w 1999. Jego relacje z piekła są bardzo wiarygodne i nieźle zweryfikowane przez badania wraku pancernika i inne źródła; jakimś cudem miał niezłą orientację pomimo szoku, a nie ma lepszego utrwalacza pamięci niż adrenalina.
Czy marynarze nazistowskiej Kriegsmarine zasłużyli na tydzień jazdy przez coraz głębsze kręgi piekielne, aż do tytanicznego końca? Nie mam pojęcia, zapewne "zasługi nie mają tu nic do rzeczy".
Znam relacje z wielu beznadziejnych walk i bitew, nie tylko na morzu, ale nie znam lepszego modelu piekła na ziemi, niż
Bismarck w końcu maja 1941.