Chodził za mną temat matur (również - bo córka, porzucona w Polsce na pastwę, zdawała - zdała - gratulacje, oklaski, dobry dzieciak); a szczególniej lamenty nad matematyką i narzekania a to na zbyt wysoki poziom egzaminu, a to na zbyt niski poziom edu.
No to se z nudów i z marszu właśnie zrobiłem tę maturę z matmy, w regulaminowym czasie, regulaminowymi środkami. Paru rzeczy oczywiście nie dotknąłem metrowym kijem (logarytmy? haha... ha...), parę pomyliłem trywialnie albo próbowałem zgadnąć, na coś tam nie starczyło czasu (deser, którego nie zdążyłem - rozkład wielomianu trzeciego stopnia), no i w paru miejscach, których byłem bardzo pewny, też się rąbnąłem (jakaś funkcja źle przesunięta, bo się nie odróżnia + od -, no i zdaje się, że totalnie nie znam się na stożkach o_O). W zadaniach otwartych też se poodejmowałem trochę punktów, bo rozumowania i równania ok, ale rachunki na tych ułamkach i pierwiosnkach, no to już niekoniecznie.
Osiągnąłem 38pkt. czyli 76% (i wrażenie, że to strasznie łatwe było). Powiedzmy, zapisując formalnie i na czysto spieprzyłbym więcej, oceniający też mógłby być mniej łaskawy niż samoocena, no niech będzie 70%. Nieważne zresztą, choćby nie wiem jak liczyć, i tak zdałem lajtem i z marszu, bo limit to żenujące 30% (tj. same testowe starczały z zapasem, zadania otwarte wcale nie są potrzebne do zaliczenia tego egzaminu...).
29% maturzystów, teoretycznie - zakutych do matury, tego limitu nie osiągnęło.
Po tym małym eksperymencie oficjalnie stwierdzam, że polska edukacja leży pod mułem i dnem. I że trochę szkoda, że w dorosłe życie wchodzą kolejne roczniki niewykształconych ciemniaków (w sensie - których nie nauczono; którzy nie umieją się uczyć; którzy nie wierzą, że mogą się nauczyć) - zapewne będą jeszcze łatwiejsze do wydymania i zmanipulowania, niż poprzednie.