(notka i komentarze są automatycznym importem z Bloxa, w razie rażących błędów proszę o info na boniWYTNIJ@clouds-forge.eu)Naczytałem się ostatnio sporych ilości, jak na mnie, głupot z psychologii, neurologii i podobnych, a nawet z trendów socjologicznych i dotyczących prawa. A jak się naczytałem, to oczywiście miałem zaraz wielką ochotę wypisać na blogu Małą Teorię Wszystkiego, szczególniej o równości i sprawiedliwości, w kontekście zmian społecznych ogólnie, a zmiany paradygmatu prawa i zagadnień społecznych z terrorism-as-war w terrorism-as-crime szczególniej.
Ale rozchodziłem to, z niejakim trudem.
Potem dopadła mnie chęć na Wielki Wykład Felicytologii Ogólnej, ale udało mi się zdusić chcicę w zarodku, skasowałem szkice notki, i byłem szczęśliwy z powodu, że nie próbuję innym opowiadać o szczęściu.
Ale potem trafiam na notkę Alexa, która jest o trzecim-czwartym poziomie Masłowa, i o nieszczęściu starzenia się nawet najfajniejszych umysłów. No to jak mam nie bredzić, kiedy trzeba bredzić, bo jak nie o szczęściu, to o czym. Więc zamiast Wielkiego Wykładu będzie króciutki wykładzik o pewnych spektach (nie)szczęścia (i z góry przepraszam, czytelniku, że na ciebie to padło, ale cóż, na kogoś widocznie musiało).
Definicję szczęścia każdy ma jak dupę, czyli własną, i nie są one zbytnio intersubiektywne, no ale powiedzmy, że Tatarkiewicz miał w większości rację. Gdzie racji, moim zdaniem, zupełnie nie miał, to kiedy wpisał w definicje w rodzaju "szczęściem jest trwałe, pełne i uzasadnione zadowolenie z życia" (lub w odwrotną, że takie właśnie życie daje szczęście) - "trwałość". Trwałe szczęście to mogą mieć byty na granicy samoświadomości, ale raczej nie ludzie, tudzież co cwańsze naczelne - no chyba, że kogoś wielostronnie stać na ciężkie prochy, mniej czy bardziej legalne, to ok, wtedy można być dość trwale "szczęśliwym".
Nie będę snuł truizmów o nietrwałości kondycji ludzkiej, jej uwarunkowań, i jej szczęścia, w sensie, jak być szczęśliwym przez dziesiątki lat, bo każdy mądry wie, że Pani Entropia ma w rękawie zawsze o 4 asy więcej niż dowolny żywy gracz, i nie da się z nią bez końca wygrywać. A głupi nie wie, ale też przegra (BTW "ignorance is bliss", tutaj jest całkiem na miejscu). To są trywialne rozważania jętek jednodniówek, nie warte strzępienia klawiatury - a recepty są znane, od stoicyzmu po buddyzm, i tam można odmaszerować po wskazówki w temacie pseudotrwałości i homeostazy niezłego samopoczucia.
Natomiast co jest ważne IMHO o nietrwałości szczęścia - jasne, że szczęściem bywa również zmiana, oczekiwanie zmiany, wszystko co nowe. Czyli moment, który pięknie przywołał Alex. Nowa podróż, nowe miejsce, nowi ludzie, nowa praca, nowa miłość, nowe wyzwania - jeśli tylko nie stresują za bardzo i nie podgryzają niższych pięterek hierarchi Masłowa, dają nam fenomenalne ilości hedów, wylew kreatywności i pozytywnych emocji, a przy tym są "tanie". A przynajmniej tak się wydaje, dopóki człowiek jest młody i naiwny. Bo potem, w miarę jak latka lecą, okazuje się, że z pędu za nowością bywa więcej nieszcześć niż to warte, a stres ze zmiany zabija szczęście ze zmiany. I nic na to się nie poradzi od strony, powiedzmy, socjologicznej, przynajmniej w obecnej kulturze, gdzie dopada nas wielki stres i strach (co z tego, że w większości bezsensowny i indukowany cywilizacyjnie), i gdzie kumulujemy wszelkie dobra, od materialnych przez mentalne po emocjonalne. Można pomyśleć o innych rozwiązaniach, bywały i bywają takie w innych kulturach, i pojedyncze przypadki w obecnej cywilizacji zachodu - ale to jest raz, tu i teraz bardzo trudne, dwa, moim zdaniem, wtórne.
Bo pierwotne jest to, że się starzejemy. Że R. przestał się uśmiechać, że dziewczyny wyrosły z pozowania z mieczami, że depresja dopadła X., że wszyscy mają kolejny krzyżyk na karku, coraz więcej zmarłych, coraz więcej traumy i urazów ciała i ducha, i wokół tego wszystkiego coraz mocniej i mocniej wypalone ścieżki w neuronach; i coraz mniej cieszy ich nowe, a coraz bardziej zamykają się, jeśli Boginii pozwoli, w krypcie stoickiej albo w nirwanie buddyjskiej, i oby nie w powszechnych depresjach i maniakalnych, również maniakalnym cynizmie i wkurwie.
I co ciekawe, zdaje się, że nie da się tego odkręcić trywialnym praniem mózgu czy mechanizmami "wyczyszczenia" pamięci czy osobowości, nawet chemicznie czy elektrowstrząsami - bo jak się zdaje, poczucie straty i ograbienia z osobowości i z życia jest znacznie większe, niż zyski z tego, że świat robi się nowy i świeży, więc nie tędy droga, bo na jej końcu bywa dubeltówka Hemingwaya itp. A zaćpanie się chemią, od koki po THC też kończy się długofalowo niezbyt ciekawie i szczęśliwie.
Więc może trzeba po prostu trenować w sobie nowe ścieżki w mózgu i umyśle, nauczyć się nowego języka, zyskać nowe skille, przeprowadzić się na nowe śmieci. Albo doprowadzać się do umiarkowanej deprywacji, metodami pustelniczymi, żeby odnaleść radość z bieżącej aktywności, której nie sposób porzucić i nie sposób sie od niej "wyprowadzić". Albo jedno i drugie na raz, czyli od czasu do pustelni na chleb i wodę, a po wyjściu, cieszyć się nowym i uczyć się, uczyć. I w ten sposób odnaleść radość z starych-nowych znajomych, aktywności, miejsc, ręko- i neuro- dzieła.
Dla mnie - płodozmian działa nieźle.