(notka i komentarze są automatycznym importem z Bloxa, w razie rażących błędów proszę o info na boniWYTNIJ@clouds-forge.eu)(długie i nieśmieszne)
Od dawna przymierzałem się do notki, albo i zupełnie poważnych rozważań o pracy/płacy, ale szło mi jak koń pod górę, jak pies do jeża, jak BOFH do odzyskiwania danych.
Bo z jednej strony, tematy około rynku pracy są bardzo bardzo ważne, generują olbrzymie obszary ekonomii, gospodarki, zaszłości politycznych i społecznych, w tym - niesprawiedliwości, ale z drugiej strony, są przeklęcie skomplikowane, rynek pracy zawiera w sobie nie tylko ekonomię (której nie znamy), socjologię (której nie znamy) ale po prostu systemy systemów i jest grą milionów ludzi przeciwko sobie nawzajem, i to zmienną w czasie. Więc mi po prostu ręce i klawiatura opada kiedy chcę o tym mówić, bo nie lubię mówić o lesie, kiedy go nie widzę zza drzew, i kiedy nawet w żartach i przekomarzaniach czy flejmach nie czuję, że wiemy o czym rozmawiamy, że jesteśmy choćby w pobliżu nauki, w miejsce czystej fanatycznej ideologii.
Ale z trudem klecę te, słowa pod wpływem szumu o śmieciowych umowach o pracę, co przyniosło dyskusję u WO, i pod wpływem wcześniejszych zaszłości, jak rewolty w krajach arabskich, czy zamieszki w UK - bo moim skromnym zdaniem wszystko to wiąże się w głębszej warstwie z etosem pracy i rynkiem pracy/płacy.
Żeby liznąć temat, trzeba go ograniczyć, bo to nie książka, ale blog, więc pobieżnie przelecę po tym, co ścinam i o jakich podzbiorach będę pisał dalej anecdata czy pomroczne przemyślenia, a o jakich nie.
Po pierwsze - odkładam na bok kwestię czy praca najemna była, jest, będzie immanentną cechą socjologii ludzkiej - IMHO odpowiedź brzmi "nie", ale tu i teraz, dla większości ludzi - tak, stała się immanentą cechą ich bytu (tzn. nawet ci którzy nie pracują czy nie muszą czy coś tam - odnoszą swój los i byt do pracy/płacy, racjonalizują w tym kierunku itd itd). Więc nie rozmawiam tym razem o autarkii, czy automatyzacji, czy o nanobotach.
Po drugie - ścinam kwestie ekonomii w sensie, czy kapitalizm był, jest, będzie tym najlepszym i końcowym ustrojem dla ludzi - IMHO odpowiedź brzmi "nie", ale tu i teraz, dla większości ludzi - tak, daje największą ilość szczęścia i dobrobytu per capita, i nie, nie chcę rozmawiać o rewolucji, najwyżej delikatnie o ewolucji. A ponieważ naukowej ekonomii i tak nie mamy, o ile mi wiadomo, tym bardziej nie warto sobie strzępić klawiszków.
Czyli będzie o strukturach pracy najemnej czy semi-najemnej w rozwiniętym kapitalizmie, a nie o zbieractwie i łowiectwie czy innych mnichach żebrzących.
Zacznijmy od tego, że, niestety i jednak, moim zdaniem najważniejsze rzeczy o pracy/płacy w kapitalizmie powiedziano w XIXw. Z pewnym bólem przyznam, że idee marksistowskie (nie w sensie marksizmu-leninizmu, ale w sensie - I Międzynarodówki, myśli Marksa et co., czy nawet to, co pożyczył od Davida Ricardo), są nadal w dużej mierze w mocy, pomimo, że świat się oczywiście zmienił, i zmienia dalej, i że można wytykać marksizmowi wiele dziur (ale przeważnie trzeba wyjść poza rozwinięty kapitalizm i jego cywilizację, co ścinam jw.). Praca najemna, nie ważne, sprzątaczki, młotkowego, czy wysoko kwalifikowanego specjalisty, managera, wolnego zawodu, jest wyzyskiem w sensie marksowskim - punkt równowagi płacy/pracy rynek kapitalistyczny ustali zawsze gdzieś między stawką "minimum socjalnego" a maksimum zysku jaki wydusza kapitalista czy "kapitalista" który płaci za pracę, o szczebelek wyżej nad najemnym. I praca taka nadal potrafi alienować w sensie marksowskim jak jasna cholera. I nadal można przykładać te wszystkie rozważania do własności środków pracy, bo ustrój własności czy gospodarczy zmienił się tak naprawdę w swoim rdzeniu niewiele.
Stąd nadal rozważania o klasach i ich walce czy przepychance mają jakiś sens.
Jedyne co się oczywiście zmieniło po ponad 100 latach, dla rozwiniętych społeczeństw kapitalizmu, to jak i gdzie jest umieszczone "minimum socjalne" (nie tylko powszechne, "ustawowe", ale szczegółowe - jakie "minimum socjalne" w danym społeczeństwie jest przyjęte dla dyrektora fabryki - wystarczy mu służbowa toyota, czy wypada mieć mercedesa S klasse?) i na ile udaje się społeczeństwu (przeważnie państwu) okiełznać chciwość kapitalistów. Wiadomo, że wielkim kosztem sporo wywalczono socjalnie "z dołu", mamy wolną sobotę czy płacę minimalną (ale nie czarujmy się - wyzyskiwani i tak jesteśmy, z definicji). Wiadomo, że państwo/demokracja potrafi czasem przyciąć kapitalistom podatkami czy prawem pracy (ale nie czarujmy się - tezy o państwie jako aparacie przymusu na usługach kapitału nadal w sporej części są w mocy).
I teoretycznie można planować i nawoływać dalej w tym kierunku, do zmiękczania kapitalizmu mechanizmami demokracji czy ruchami społecznymi, żeby "minimum socjalne" rosło, a kapitalistów zniechęcać do wyzysku, albo zabierać im to co wycisnęli z cudzej pracy, na potrzeby społeczne. Sporo ludzi ma to za najrozsądniejszy kierunek, i wskazuje na konieczności ciągłego korygowania rynku, bo jego niewidzialna ręka w realiach kapitalizmu ma tendencję do powrotu w ponure realia początku XIXw, i że to wystarczy. Bo jak się tej niewidzialnej łapy nie pilnuje, to zaraz pensje prezesów przebijają kolejne rzędy wielkości wzg. pracowników, Demokraci w USA piszą takie prawo "pod kapitał", jakby historia XXw nie istniała, generując XXIw falę kryzysów, albo, powiedzmy, mamy wysyp śmieciowych umów o pracę w PL. Itd itp.
I z tym podejściem się nie zgadzam, bo to jest leczenie, a nie profilaktyka, bo generuje oscylacje, bo na końcu - ustrój mamy kapitalistyczny nie tylko z nazwy, i nie ma takiej możliwości żeby demokracja ścinała kapitalizm szybciej niż kapitaliści generują wyzysk. Moim zdaniem marksiści XIXw fundamentalnie mieli rację, że centralnym problemem jest w własność środków pracy.
Czyli - powszechnie - rewolucja, odebrać kapitalistom, zrobić Rady Robotnicze itd. itd.? Albo - indywidualnie - wewnętrzna emigracja, autarkia i posiadanie środków pracy i "do życia", itd itd?
Pierwsze nie zdało egzaminu, i nie wydaje się, żeby zdało kiedykolwiek, dopóki "natura lucka" jest jaka jest. Drugie, to jest rozwiązanie dla mnie czy dla paru innych, ale nie dla miliarda wolnych najmitów. Czyli co tak naprawdę można zrobić z własnością środków pracy, żeby było sprawiedliwiej, ale też - lepiej, i to dla rzesz zwykłych ludzi?
Każdy wie, że spektrum pracy w miarę cywilizowanego kapitalizmu zaczyna się gdzieś od głodowych umów na granicy prawa albo i w szarej strefie; od "kopnij go, to twój niewolnik" (jako rzekł prezes, były minister skądinąd, do swojego synka, o robotniku - autentyk z PL około 1993. I patrzcie, jaka jest siła kapitalizmu - prezio nie dostał w łeb łopatą 5s później, i nikt go nie podał do sądu, oczywiście. Czyli dla postronnego obserwatora różnice między rokiem 1993 a 1393 leżą tylko w strojach postaci i w maszynach w tle...), od "Wolnego najmity" 2.0. Ale gdzie się kończy? Jakie są najlepsze możliwe warunki czy firmy, czy gdzie są najbardziej zadowoleni i najmniej wyalienowani pracownicy, a nadal działamy na rynku pracy i w rozwiniętym kapitaliźmie, i nie przy samozatrudnieniu? Otóż, moim zdaniem, w spółdzielniach - które "odbierają" środki pracy kapitalistom, a nie próbują zaorać do fundamentów prawa własności.
Tak, spółdzielnie mają się bardzo dobrze, także w rozwiniętym kapitalizmie, tylko ponieważ ta nazwa kojarzy się dość licho, nazywają się dla niepoznaki inaczej, a to startupami, a to W.L.Gore and Associates, a to Denmark.
Bo większość startupów ma atmosferę i strukturę własności semi-spółdzielni, tudzież NIE MA jeszcze aż takiego kapitału czy środków pracy, na których ktoś może trzymać łapę i wyalienować pracowników. I jeśli trzymacze łapy są fajni, to nawet rosnąc startupy są fajne - albo i nie. Bo jak trzymacze łapy mają nawyki fabrykanta z 1830r, no to mamy niefajny pod dyskutowanymi względami Apple zamiast fajnego SAS (numero uno na liście Fortune).
I starsze spółdzielnie radzą sobie całkiem nieźle, bo taki Gore od goretexu (numerek 8 na liście jw. za 2011), ma 8000 czy 9000 wspólników worldwide, i tam każdy, od elektryka i mechanika na zmiany, jest tytułowany wspólnikiem, i naprawdę działają w teamie i teamie teamów - i radzi sobie na dość ostrym rynku i poprzez parę kryzysów, od 50 lat... A ponieważ właśnie niedawno zaliczyłem nieudaną rekrutację do ich szkockiej fabryki, naocznie przekonałem się, że istnieją firmy i ludzie, które mają się tak do mojego bardzo fajnego miejsca w pracy w duńskim semi-korpo, jak duńskie semi-korpo do zarządzanej przez wąsacza firmy PPHU Zenex (z ideologią pracy/płacy "Zapierd... albo wypierd..., jaka k... umowa. A wypłata będzie jak będzie"). Na przykład, w luźnych gadkach - nieco dziwiło mnie, jak bez formalnej hierarchii i aparatu przymusu, ustalają prace czy zmiany dla fizycznych "pracowników" utrzymania ruchu, bo tak normalnie, to jednak co innego jak se specjaliści robią flextime czy dispatchują se prace, a co innego jak przychodzi ustalić, kto zapierdala na zmiany w niedzielę - na co było ogólne wzruszenie ramion przez team leadera, i odpowiedź, że to się ustala po prostu w teamie, a co do dispatchowania, to jak on, pracując 10 lat, miałby pouczać mechanika z 20 letnim stażem w Gore, co ma robić i jak? Już nie mówiąc, że w Gore leaderzy teamów powstają emergentnie, a nie z mianowania... A co do atmosfery i pracy w teamie, zgodzili się, że w duńskiej korpo to zapewne mam niezłe pojęcie o teamworku, ale rozłożyli mnie krótkim prawym prostym - u nich teamwork to jest wtedy, jak "pracownik" przychodzi pijany raz czy drugi, no to trzeba się wziąć za temat jako team, i spróbować pomóc człowiekowi, bo przecież jasne, że ma jakiś koszmarny problem z pracą albo poza nią, bo normalnie nie przychodził(by) napruty do roboty; a nie - wywalić za bramę. Co nawet w duńskiej semi-korpo nie przechodzi, więc szczękę miałem gdzieś przy kolanie.
Wracając do tematu - czyli nie tylko kibuce, istnieją rozwiązania znacznie fajniejsze.
Ale czemu nie ma ich powszechnie???
I tutaj sprzeciwię się aksjomatom XIXw myśli, w tym marksizmu, które wdrukowały się paru pokoleniom. Moim zdaniem, w ogólności, świadomość określa byt, a nie odwrotnie.
Dlatego nie ma powszechnie spółdzielni, bo nie ma świadomości, że mogłyby być. Zresztą, zmienianie normalnej hierarchicznej firmy w spółdzielnię jest nierealne (np. w Gore to dyskutowaliśmy) - spółdzielnie przeważnie powstają z kółka innowacyjnych geeków czy podobnego startupu, i tylko pozostaje kwestia, czy zechcą takie pozostać rosnąc/w czasie, czy zostaną zmienione, od wewnątrz czy z zewnątrz, w typowy toksyczny koszmar wyalienowanych pracowników.
Stąd potrzeba debaty i budowania świadomości zarówno w pracownikach jak i pracodawcach, że najlepsze miejsca do pracy i najlepsze firmy to przeważnie spółdzielnie, albo twory pośrednie między spółdzielnią a normalną firmą, że zadowoleni pracownicy to naprawdę gigantyczny kapitał, i że to jest przyszłość - 14 lat temu, kiedy Fortune zaczynało ranking 100 best work for, w czołówce były startupy, IT, i spółdzielnie high tech - teraz są tam sieci handlowe, banki i szpitale. Bo coraz więcej pracodawców, kapitalistów, rozumie, że zadowolony, nieco mniej wyzyskiwany pracownik, to pracownik kreatywny, lojalny, odpowiedzialny, skuteczniejszy. A przy formalnej spółdzielni, np. jak w Gore, zaangażowany maksymalnie w pracę, zaledwie o ułamek niżej niż samozatrudniony - bo w takich warunkach to już nie praca najemna, ale praca prawie "na swoim".
A wszystko to tak naprawdę jest nowoczesną wersją miast robotniczych i socjalu fundowanego przez niektórych kapitalistów w XIXw, z różnych pobudek. I tak jak wtedy, zmniejsza nieco wyzysk i niesprawiedliwości, tudzież podnosi świadomość (!) "minimum socjalnego" w społeczeństwie, no bo skoro tamta sieć handlowa daje wczasy na Hawajach pracownikom, a ta nie, to gdzie ciśnienie selekcji pchnie lepszych pracowników?...
W jeszcze głębszej warstwie, lansowanie "spółdzielczości", i odpowiedzialności za pracę, za aktywność, tworzy przeciwwagę dla permisywizmu i konsumpcjonizmu erodującego nasz świat - co moim zdaniem jest największym wyzwaniem na bliską przyszłość naszej cywilizacji. Bo od pazerności traderów i ich zleceniodawców, po zamieszki jak w UK czy nawet jak w Libii - nie ma już żadnej tradycyjnej, społecznej czy religijnej, tamy dla "I want it all", jak świat długi i szeroki. A warto pamiętać, że obecne topowe "raje na ziemi", jak duński czy japoński, zbudowano nie na "I want it all" tylko na zupełnie innym, protestanckim albo samurajskim, etosie działania i pracy (i "raje" te tracąc dawny etos, istnieją coraz bardziej "na kredyt") - więc może warto pomyśleć, nie tyle jak odbudować dawne etosy pracy i społeczeństwa, co zaproponować ich XXIw wersje. Ale to temat na zupełnie inną notkę.
(PS tysiące słów, a mam wrażenie, że nic nie powiedziałem, i że nawet nie liznąłem jeszcze sedna... uniżenie przepraszam i proszę o wybaczenie)