Znaczy, pamiętniczek z wyprawy, przynajmniej z jej początku. Oczywiście, z kupą przemilczeń, pominięć, bez bagażu tęsknoty za rodziną i obaw, raczej z przymrużeniem oka. I nie radzę się wzorować na poniższym info w razie emigracji - można się rypnąć na ryj i potrzebna jest raczej spora kasa. Ale jak mawiają, SOA#1 - "u mnie działa". Na razie.
Niedziela
Wyjazd. Miał być w sobotę, no ale w sobotę, to było megapakowanie i jeszcze w niedzielę rano też (zresztą sobota mi przeszła szybko, bo w sobotę cała Polska pojechała na długi weekend). Vierny van vystartovał dopiero około 9 rano, zapakowany coś pół toną różności - ciuchy, elektro, płyty, jakieś meble, materac, i tylko 2 fotele wyjęte... więc tak trochę full, ciężkawo i przysiadł na tył. Ale pooszedł. W Polsce i do Hanoweru czyli do wczesnego wieczora szedł jak burza, ale potem pokazał pazur,
jak to z nim bywało nie raz, i zaczął napier... gdzieś z przodu z prawej, zależnie od prędkości - hamulce teoretycznie miał zrobione (i problemowa była lewa nie prawa strona), więc tarcza może, koło, piasta, półoś? Po skopaniu go w koło i obmacaniu odkryłem tylko, że nowe klocki nie bez powodu były tanie, ale poza tym nic nie znalazłem. Postawiłem na półoś i potoczyłem się z huczącym przodem dalej, bo wykalkulowałem, że lepiej próbować dotoczyć się ostrożnie nocą pozostałe kilkaset do Calais i UK i tam ew. naprawiać czy nawet zholować złoma, mając harmonię funciaków, niż zostać w niedzielę w Niemczech praktycznie bez euro (miałem tyle, co na paliwo). Późnym wieczorem gdzieś pod Dortmundem stanąłem na autohofie pomartwić się nieco i spać.
Poniedziałek
Przespałem się gdzieś do 2am w vanie (superos, materac trafiłem z twardością i w ogóle jako kamperek jak zwykle dawał radę), po czym potoczyłem się 90-100/h dalej. Cały czas hucząc i kombinując, co też to jest, że po 300km jeszcze się nie rozpieprzyło. Gdzieś za Niemcami pomyślałem po raz kolejny, że może dokręcę te koła? chociaż przecie nie drgnęły jak sprawdzałem "z kopyta" i kręcąc prawo/lewo na stacjach paliw. Ale tym razem zamiast tylko myśleć, dogrzebałem się do klucza. Zaraz okazało się, że van zakpił ze mnie jak zwykle, i ma jednak leciutko poluzowane 4 śruby na 5, a piątej szpilki nie wykryto, gdzieś sobie poszła Bogini wie kiedy... O ty w mordę i ja w mordę. Generalnie, bez komentarza, bo jakieś dzieci zajrzą wam przez ramię i nauczą się zupełnie nowych słów, jaki padły ciemną nocą w belgijskiej zatoczce autostradowej. Ale zaraz pogodziliśmy się z vanem-pricksterem, gdyż poszedł jak przeciąg dalej, a miał okazję się wykazać - to, co zrobiliśmy pustą ciemną nocą ze zwariowaną obwodnicą Antwerpii przejdzie do annałów UFO i jeśli nagrały to jakieś kamery, to policjanci mają się na czym szkolić. Po teście i sprawdzeniu, że to tylko gupie koło/szpilka były, poszedłem spać nad ranem, chyba w Holandii. Rano mały skok do Calais, nie załapałem się na prom o 8, więc miałem luzik do 10am. Prom dla vana/campera, bez zabukowania, jak zwykle słony, nieco ponad 100EUR. Poobijałem się w porcie, odpaliłem neta, po czym przeprawa do UK, nic ciekawego, poza tym, że prom wyklepał Samsung w 2005, ot, ciekawostka z tabliczki znamionowej. Aha, i zdaje się, że widziałem jak ładują na prom olej na małą dolewkę do silnika (2 palety po 4 beczki...). W UK pełne zaskoczenie - pomimo vana na polskich numerach, założonego gratami równo z szybami, tylko pogadaliśmy z panią celnik w przelocie i wyjazd, zamiast tradycyjnego zjazdu do bunkra na przegląd. No ze zdziwienia nie zdążyłem navi przestawić i jak zwykle w Dover pomyliłem rozjazdy i wyrzuciło mnie trochę na wschód, ale spoko. Jazda przez UK w normie, generalnie luzik, jakoś mi się łatwo przestawia ta prawa-lewa, pewnie jestę kobieton (gdzieś mi mignęło coś ostatnio, z krytyki wywodów prof. do spr. nieważ. Ducha?).
Gdzieś po południu stwierdziłem, zresztą zgodnie z dużo wcześniejszymi przewidywaniami, że za ChRLD nie dojadę do Glasgow jednym rzutem, więc stwierdziłem, że mogę zmitrężyć trochę i se angielskiego SIMa do tele zmalować. Akurat mijałem Sheffield, Grażka w PL wyguglała mi duże centrum handlowe, no to bęc. Oczywiście młody naiwniak w punkcie EE (połączona wersja Orange+Tmobile) chciał mi koniecznie sprzedać plan taryfowy, a nie starter pay-as-you-go, chociaż tłumaczyłem jak komu mądremu, że nie da rady bez adresu w UK - poddał się po niezbyt długiej z góry przegranej walce, a ja odmaszerowałem z dwoma pre-paidowymi SIMami, a raczej trzema (stary PL, do netu, do taniego gadania z PL). Tu okazała się jedna z większych zagadek całej wyprawy, i nadal aktualna - gdzie na wszelkie nieba czarne i niebieskie posiałem starą nokię??? którą miałem ze trzy razy w rękach w czasie pakowania i nawet rodzina potwierdza, tudzież znaleźć w domu nie może. I jest to megaskucha, bo żonglerka tylko dwoma simami jest już nie do ogarnięcia (a nieużywany tymczasowo sim PL skądinąd prawie zgubiłem, co też liche by było) - niszczy mi się gniazdo w Moto, i dziś w końcu udało mi się malowniczo pomylić - "spaliłem" grube funty z SIMa od międzynarodowych posysając przez pomyłkę megabajty. A zanim mi jakiś mądrala wyjedzie, że czemu nie mam wszystkiego (np. 1GB transferu + 60min darmo do PL) w jednym - no bo nie ma takich ofert pre-paid, przynajmniej ani ja wcześniej, ani gość w EE nie znaleźliśmy; takie rzeczy to tylko w abonamentach.
Aha, przeskakując na zachód, z autostrady na autostradę, gdzieś od Scots Corner do Penrith, nagle zrobiła się w koło jakby Szkocja.
Dojechałem resztką sił do Lockerbie i stwierdziłem, że muszę naprawę odpocząć, zanim zacznę etap drugi czyli przewidywaną Glasgowską Masakrę Wynajmem Mieszkadła, stąd zaliczyłem motel, całkiem porządny i w cenach normalnych (jak na UK).
Wtorek.
Wyspany, wykąpany ruszyłem podbijać agencje wynajmu i ogłoszenia prywatne. Jakby tu wyrazić moje zdanie. "Nie ma w języku kulturalnych ludzi odpowiednich słów, żeby należycie opisać" to, co widziałem, jak mnie zlewano, nie rozumiano mojego angielskiego, wciskano kit i rudery, tudzież po prostu walono głupa (w stylu - umawiamy się na opatry na 16, mieszkanie jest cool nawet, bo parking własny, w międzyczasie pół dnia jeżdżę podglądać miejscówki i na luziku dzwonię tu i tam, wszystkie co tańsze przeważnie już nieaktualne, i nagle agent dzwoni o 15, że odwołane, bo ktoś wynajął... Jaaasne, bo uwierzę).
Jedyny jasny punkt, to właściciel całkiem fajnego merca SLa, obok którego stanąłem przy centrum handlowym (a w zasadzie przy części sportowej, gdzie gość na fitness czy pakernię szedł) - zaczepił mnie o vana, myślał, że Francuz we francuzie, ale go zaraz naprostowałem i zrobiła się przyjaźń polsko-szkocka. W skrócie, chyba z pół godziny przegadaliśmy (zawsze powtarzam, że egzotyczne szroty z wielkimi silnikami dają +5 do sympatii i 2k6 tematów rozmów), ba, gość pobiera z bagażniczka merola-kupetki torbę na fitness i co ma w bagażniku - stertę winyli, na co glebię z śmiechu, bo mam nieco mniejszą w vanie, na co on glebi bardziej, bo skupuje je od studenciaków i gdzie popadnie w Glasgow i popycha do Polski (w Łodzi ma odbiorcę). No jakiś uśmiech Rzeczywistości się zrobił. I nie ważne, że ogłoszenie, które podpowiedział okazało się już nieaktualne, a inne rady nietrafione - i tak gościu zrobił mi dzień, aż żałuję, że nie spytałem gdzie go można spotkać (hm, zapisać się na pakernię można...).
W końcu rozszerzam nieco cenowo i obszarowo poszukiwania i nagle widzę dziwne rzeczy na północ od Glasgow (cały dzień szukałem na zachód raczej, bo dojazd elegancki, pracę mam na pn-zach, raczej daleko od centrum miasta, BTW starego Glasgow jeszcze nie widziałem wcale...). Gdzieś około 16-17 dzwonię do agencji, gdzie łączą mnie z gościem którego a) rozumiem b) on mnie rozumie c) i mam tu na myśli nie tylko język ("Im tired to view shitholes all day long" - "Your English is very good, Boni ;)" ). Umawiamy się na 8 rano jutro. Czuję, że gość jest cwany, chałupa nieco za droga i ma z nią kłopot, poza tym to wioska ok 20km od Glasgow, ale mi się robi bardzo wszystko jedno, oczywiście, są też pewne zalety. Na przykład jadę od razu sam obejrzeć miejscówkę, a po drodze "do pracy" jest takie coś
i jest tego więcej, a nawet o wiele więcej. A sama droga idealna na OS (no trochę za wąska, ale krrręta, hopki też są, w ogóle maniacka, co udowadniały stada motocykli), jakbym miał tu camaro, to jak rany... zaraz bym się zabił. A że Szkoci jeżdżący po tym uczciwie szybko nie rozbijają się co chwila, to cuda, panie - jak będę miał jak, to filmik może zrobię.
A chałupa, proszę państwa, wygląda tak:
czyli +10 za całokształt, że tak powiem. Toto jest podzielone w poziomie i w pionie; na górze i z tyłu jest kilka mieszkań, plus na dole apteka i centrum prawie-medyczne (masaże itp). Przewijając nieco, bo je wziąłem oczywiście (no jak mógłbym nie pomieszkać w czymś takim, no jak), pół mojego mieszkadła to ta przybudówka na zdjęciu (to łazienki i sypialnia).
W międzyczasie zadzwonił szef, czy bym nie wpadł do firmy może (oficjalnie zaczynam 07-05). Powiedziałem, że pomyślę i dam znać, ale chaty nie mam, więc priorytety są inne. Szefu, że luzik i tak tylko, ja, że spoko-loko.
Pokręciłem się do wieczora po Killearn (+6 za samą nazwę, choć to zniekształcenie z gaelic tylko, +3 za cichość i spokojność) i okolicy (punkt z którego jest zdjęcie-panorama to z parkingu przy
Qeens View and Whangie, nawet wlazłem nieco na górkę i tam to
dopiero są widoki, proszę państwa - ale te zdjęcia są znacznie późniejsze). Nie chciało mi się już szukać profi-parkingów czy kampingów, bed&breakfast za 30 wydał mi się za drogi, więc poszedłem se wcześnie spać vanie w zatoczce drogi krajowej.
Środa.
Obudziłem się gdzieś po 3am, bo mnie nogi bolały od łażenia po mieście i po górkach i w ogóle za wcześnie poszedłem spać. To, że się obudziłem, okazało się w zasadzie pożyteczne, gdyż kiedy pan oficer zatrzymał się obok o 4am i wbił się w czapkę i zaczął przymierzać się do analizowania mojego vana, to ja przestraszyłem jego, rzucając mu hellou z otwartych po cichości drzwi przesuwnych, a nie on mnie, pukając w szybkę. Pogadaliśmy sobie bardzo miło, serio, gość robił swoje nienachalnie, mówił po ludzku a nie po szkocku; zresztą zeszło jakoś szybko na samochody (zawsze powtarzam, że egzotyczne szroty z wielkimi silnikami dają +5 do sympatii i 1k6 do odwracania uwagi służb). Podziękował, zapisał co miał zapisać, życzył szczęścia i pojechał sobie. A ja wyspałem się do syta do rana. Aha, w tym momencie zepsuła się pogoda (w niedzielę miałem deszcz tylko gdzieś do Poznania, potem pięknie cały czas).
O 8 rano opatry chałupy i biorę, chociaż to szaleństwo - za droga, za daleko (22km = jakieś -100 funciaków co miesiąc, aha, i nie ma dobrego zbiorkomu w tym kierunku), za duża (niby w klasie "1 bedroom", ale w sumie - wielki pokój z ciągiem kuchennym, sypialnia z kibelkiem, łazienka z prysznicem i mały (ale w sensie - duże łóżko wejdzie, wielkie biurko, itp) ślepy pokój. Wady to zimnica i ciemnica (no jak w kościele), elektryczne ogrzewanie, miejscami słabowita stolarka (w końcu - nikt przede mną nie zdecydował się na to cudo... a od pół roku co najmniej ogłaszają...) no i z zasięgiem radia jest raczej słabo (jak w kościele); teoretycznie wadą brak umeblowania, dla mnie to zaleta. Ale zaprawdę, szaleństwo. Za to zupełnie nowe wykończenie i sprzęt AGD.
Umawiamy się na umowę wynajmu około 14-15 w biurze po drugiej stronie Glasgow. Mam parę godzin wolnego, więc - idę do roboty, chociaż w stroju podróżnym i vanem nadal z graciarnią, więc pierwsze wrażenie może być kiepskie.
Jakby wam skomentować moje pierwsze spotkanie z nowym pracodawcą twarzą w twarz, pardąsik, twarzą w firmę. "Panu mowę odjęło" będzie chyba dobre. Albo właśnie "upadł twarzą w firmę". Albo "co ty k... wiesz o pracy w wyczesanych firmach" (przypominam, po 13 latach w duńskim semi-korpo). W telegraficznym skrócie - wszystko wydaje się ponad moje oczekiwania; szef kompetentny, pod bardzo wieloma względami podobny do mnie; tempo ekspresowe (od ręki dostałem kompa, biurko, RFIDa do drzwi, emaila, wystukano powitanie na intranecie, tylko tele służbowy się zapodział (errata - już jest)); koledzy mrukliwi na razie, ale coś tam pogadaliśmy; na bardziej oficjalne wbicie umawiamy się na piątek, pokażą mnie reszcie załogi. A najlepsze - myślicie, że po takiej relokacji będę miał z miesiąc szkoleń, z pół roku mi się będą nieufnie przyglądać, zanim dostanę coś więcej niż przekaźnik do zaprogramowania? Ale z was naiwne łosie (c) Radkowiecki. Otóż wpadam w średniej wielkości projekt jako lead engineer, dla kluczowego nowego klienta (skądinąd gigantycznego i już widzę, że wymagającego) czyli to podwójny test; jest już deal modernizacji kawałka fabryki (BTW fabryki gorzały...), topologia osieciowania, opisanie części, kosztorys, itd. tylko a) nie bardzo wiadomo, co to ma robić b) nie ma kim robić. Bo na przykład firma się tak rozwija, że nie nadążają, tudzież drugi gość którego wyrekrutowano razem ze mną, wzion i siem jednak rozmyślił.
Tera będzie najlepsze - projekt jest do realizacji w czerwcu-lipcu. Haha. A najweselsze, że prawie cała lista dostawców i oprogramowania w tej firmie jest inna niż w mojej poprzedniej (to aż dziwne, no bo przeważnie pokrywa się w 50-60% u wiodących integratorów), czyli będzie się działo. Zdaje się, bardzo dokładnie przekonam się tym razem, za co wiodącym automatykom płacą. BTW wydawało mi się, że jestem tani, ale agent/landlord po rzucie oka na mój kontrakt był innego zdania. Uprzedzając fakty, doradca w banku jakby też.
Ogólnie, superos, po czym jadę wynająć oficjalnie chatę, bez niespodzianek, wszystko w normie (zawsze celujcie w prywatnego landlorda, albo jak ja teraz w agenta/landlorda, jeśli to tylko możliwe, a nie w typowe agencje - z córką mieliśmy podobnie w Aberdeen). Lżejszy o tysiące peelenów (brzmi bardziej dramatycznie niż setki funtów) naginam do zimnej jak kościół chałupy, przewalam graty z vana i jest ok - bo najważniejsze jest co? Adres w UK, bez tego nie mogłem ruszyć na etap trzeci, czyli podbój instytucji Imperium (w likwidacji).
Czwartek
Ogarnięcie się i do IKEA - no średniowiecze tu nieco jeszcze, bo nie ma darmowego wifi, "pracują nad tym". A tak liczyłem na possanie sieci darmo. Ale mniejsza, z 3G pozaciągałem wiedzy o różnościach, tudzież zakupy drobiazgów, których z PL nie wiozłem albo nie myślałem, że. Potem atak na bank, zakończony mniej więcej tak, że panna doradca pocisnęła mi nie tylko konto, kartę płatniczą, ale do razu jakiegoś masterkarda kredytowego z limitem w okolicach tego, jaki mam na masterkardzie z PKO... tudzież mały debecik na płatniczej, żebym w razie nagłej potrzeby mógł jej użyć przed pierwszą wypłatą bez ryzyka i przelewania kasy z Polski. Z rozpędu doszliśmy do ubezpieczeń, mało brakowało a omówilibyśmy hipoteczną pod jakiś dom czy coś czy może sprzedałaby mi oddział Bank of Scotland, no ale ją i siebie powstrzymałem; generalnie jest ok; i jak wyżej, jest wrażenie, że ja tu mam zarabiać poważne pieniądze.
Potem umawianie się z tutejszym kuzynem ZUS - koniecznie przez tele i ustalają kto co chce, i umawia się konkretny wywiad z urzędnikiem i papirami w ręku. Bałem się umawiania przez tele i terminów (bywały wielotygodniowe kiedyś). Niespodziewanie dogadałem się w miarę łatwo, a spotkanie mam ustalone na piątek... czyli generalnie superos. Zostaje mi do załatwienia z tego co wiem, skarbówka (ale tu luz, jest czas do wypłaty) i drobny atak, w sprawie opłat, na radę hrabstwa, czy właściwiej - shire (co zabawne albo i nie, wioska jest blisko Glasgow, poczta pod Glasgow, ja pracuję w Glasgow, ale oficjalnie i urzędowo jestem już w Stirling...); plus załatwić to, o czym jeszcze nie wiem.
Po urzędowych rzeczach małe zakupy w B&Q (coś jak Castorama czy Leroy Merlin), głównie żeby uszczelnić stare stolarki.
Potem zjazd do domu, poprawienie paru drobiazgów - generalnie, muszę omówić z landlordem pewne niuanse i definicje, jak na przykład "szczelność" czy "poprawki drzwi" tudzież "na czyj koszt" - ale dotyczy to drobiazgów, przynajmniej póki jestem sam i sezon jest, teoretycznie, ciepły... Potem poskładanie regału, rozstawienie minimum sprzętu, w końcu - muzyka. Chata zyskuje kolejne +4 za akustykę (jak w kościele, tylko małym). W szczegółach wygląda tak:
I siedzę sobie i piszę.